Nie ma dnia, żebym przynajmniej kilka razy nie dziękowała Bogu za to, że się przeprowadziliśmy. Zrobiliśmy to rzutem na taśmę, ale patrząc na rozprzestrzenianie się wirusa, była to bardzo dobra i słuszna decyzja.
Rozpakowaliśmy już prawie wszystko - nie licząc dwóch kartonów pełnych zapasów jedzeniowych, które stoją pod stołem w kuchni. Reszta jest ogarnięta i schowana gdzie się dało.
Mąż, razem z Mamą, od wczoraj robią segregację w szafkach kuchennych. Mnie brak cierpliwości, bo Rodzicielka walczy o każdy stary garnek, czy patelnię, a Dyrektor Wykonawczy ze stoickim spokojem tłumaczy, że ma identyczny nowy. Po co trzyosobowej rodzinie szesnaście garnków i dziesięć patelni?
Wczoraj wstawiłam dwa prania, a dzisiaj kolejne. Nazbierało nam się trochę rzeczy, bo ostatnie ubrania wyjęłam z pralki w ubiegły czwartek. Czekałam aż będę miała gdzie postawić suszarki, gdyż kartony były wszędzie.
W ferworze pakowania zapomniałam o jakże ważnej rocznicy - 21. marca (dokładnie w dzień przeprowadzki) minął rok od wypowiedzianych przez chirurga słów: "na 99 procent ma pani raka".