Brakuje mi czasu, a właściwie nie - mam czas, ale zamiast buszować w sieci, wolę pójść na spacer z Psiakiem albo najzwyczajniej w świecie go głaskać i obserwować.
Zwariowałam?
Dyrektor Wykonawczy dobrze wiedział, że od dawna marzę o psie. Obiecał, że będę go mieć. Ale na drodze do jego realizacji stało najpierw wynajmowane lokum, a potem jeszcze pojawił się rak.
W międzyczasie skontaktowałam się z behawiorystką, której uczciwie i szczerze opowiedziałam historię poprzedniego psa adoptowanego ze schroniska. Usłyszałam od niej trzy mądre rady - zwierzaka mam szukać tylko w domach tymczasowych, nie może ważyć więcej niż osiem kilo (ze względu na moją rękę - żeby mnie nie ciągnął na smyczy) oraz ma być spokojny, ułożony, grzeczny i nie przejawiać lęku separacyjnego (powiedziała mi dokładnie na co zwracać uwagę i o co pytać).
Spytałam Głos Rozsądku czy będzie wychodził z nim rano na spacer, bo ja naprawdę mam problem ze wstawaniem. Zgodził się. Pozostała jeszcze jedna najważniejsza kwestia - co w razie mojej śmierci? Obiecał mi, że nigdy nikomu i nigdzie go nie odda tylko sam przejmie nad nim opiekę.
Podczas całego kilkumiesięcznego leczenia myśl o psie była jedną z tych, które dodawały mi sił, żeby zdrowieć oraz chęci do życia, bo miałam pewność, że któregoś dnia go znajdę, poznam i będziemy już razem.
Zbierałam do skarbonki pieniądze na skok ze spadochronem w tandemie. Świadomie z niego zrezygnowałam, a tamtą kwotę przeznaczyłam na psie wyposażenie i gadżety, a także na weterynarza.
Kiedy zaplanowaliśmy przeprowadzkę z tamtego mieszkania na początek czerwca powiedziałam Mamie, że chcę mieć psa. Ona boi się i kotów i psów, więc z oporami, ale się zgodziła.
Jako że wybuchła epidemia, a my jesteśmy tu już ponad miesiąc, więc tak naprawdę nawet koronawirus nie powstrzymał mnie przed realizacją swojego największego marzenia.
Ogłoszenie o adopcji znalazłam tydzień wcześniej. Po przeczytaniu opisu stwierdziłam, że - o ile to wszystko prawda - trafiłam na psi ideał. Poprosiłam o przysłanie ankiety przedadopcyjnej, a dzień później zadzwoniłam do pani, która się nim opiekowała.
Okazało się, że Psiak naprawdę jest cichy, spokojny, grzeczny, pięknie chodzi na smyczy, nie szczeka i uwielbia się przytulać. Bardzo chciałam go poznać, ale problemem była odległość - ponad 60 km.
Gdyby nie pandemia, najlepsza koleżanka z licealnej klasy by mnie tam zawiozła, ale wiadomo - nie chcę nikogo narażać. Transport busem nie wchodził w grę. Na szczęście pani zgodziła się przyjechać do mnie za zwrot kosztów paliwa.
W ubiegłą niedzielę poszliśmy z Mężem na spotkanie na świeżym powietrzu. Pani była z narzeczonym, siostrą, Psiakiem oraz swoimi dwoma czworonogami. Ponieważ i wypełniona przeze mnie ankieta i długa rozmowa telefoniczna wypadły pozytywnie, dostaliśmy Rudzielca od razu.
Był podobno bezdomny, biegał po wsi, inne psy go przeganiały. W końcu został złapany do klatki-łapki i tak trafił do domu tymczasowego, a nie do schroniska. Przebywał tam z sześcioma innymi psami, czterema kotami, królikiem i kilkoma osobami w różnym wieku i różnej płci. Okazał się być strasznie łagodnym przytulaskiem i przylepą.
Zaliczył kilka wizyt u weterynarza, który stwierdził, że około trzech lat. Został odrobaczony, zaszczepiony, zaczipowany, wykastrowany i był gotowy do adopcji.
Teraz jest mój. Od pierwszej nocy śpi ze mną w nogach. Maluch jest nim ogromnie zainteresowany, Psiak też zaczyna przyglądać się kanarkowi.
Mama zachwycona, a tak mnie ostrzegała, że ona go do łóżka nie wpuści - ba - nawet na sofę nie ma prawa wstępu. I co? I guzik z pętelką - sama go woła, żeby do niej przyszedł.
Co rano tak to wygląda jak na załączonym obrazku.
Jutro wieczorem jedziemy do weterynarza, do którego mam sporo pytań. Chcę, żeby go dokładnie obejrzał i zbadał.