"Ten pies pozwoli sobie zrobić wszystko - nawet tatuaż" - powiedział Mąż kiedy siedzieliśmy na przystanku i czekaliśmy na autobus, żeby podjechać do hurtowni zoologicznej, gdzie przymierzaliśmy Rudzielcowi szelki.
Co fakt to fakt - on ma naprawdę anielską cierpliwość. Stał grzecznie i spokojnie pozwalał nam przekładać mu łapy i wkładać łebek. Z kagańcem też nie ma problemu. Ani z zapinaniem smyczy.
Na spacerach chodzi przy nodze i kiedy się zatrzymuję, on też staje. Nie ciągnie, nie skacze, nie wariuje. Dużo śpi i uwielbia mizianie - wykłada się na grzbiet, rozkłada łapy i z lubością przymyka oczy.
Daje przy sobie wszystko zrobić - zakrapiam mu oko, wycieram łapy po przyjściu do domu, a Dyrektor Wykonawczy bez problemu wyczesuje go nową szczotką.
Nie je łapczywie, nie broni zasobów, stoi i czeka kiedy napełniam miseczkę karmą albo dolewam wodę. Przed nami jeszcze kąpiel oraz mycie zębów, ale na razie tego nie robimy, bo i tak jak na tydzień pobytu u nas ma dużo nowych wrażeń i bodźców.
Boi się otwieranych drzwi - nawet tych od lodówki. Nie wejdzie do środka jeśli którekolwiek są uchylone. Nie lubi wody i deszczu - omija wszystkie kałuże.
W środę wieczorem, kiedy poszliśmy z Mężem po zakupy, leżał pod drzwiami i czekał na nas, a potem - po raz pierwszy - zobaczyłam jak merdał resztką ogonka na nasz widok.
W sobotę po raz pierwszy zaszczekał - na dostawcę pizzy, ale na tego, który przywiózł sushi w ogóle nie zareagował.
Śpi ze mną, ale wcale mi w nocy nie przeszkadza - przemieszcza się po sofie, a rano wystarczy, że otworzę oczy wariuje z radości liżąc mnie po nogach, rękach, uszach i twarzy.
Jest słodziakiem, miziakiem, przytulakiem i nie wyobrażam sobie jakby go nie było.