Zostawiłam wczoraj Psiaka w gabinecie weterynaryjnym aż na osiem długich godzin. Bieda mała patrzyła na mnie tymi swoimi pięknymi brązowymi oczami i skamlała, nie rozumiejąc za bardzo co się dzieje i gdzie ja idę bez niego.
Po telefonie od lekarza od razu wsiedliśmy z Mężem w autobus i pojechaliśmy po Rudzielca. Doktor przyprowadził go na smyczy - jeszcze trochę otumanionego narkozą i z wenflonem w lewej łapce.
Weterynarz wyjął mu wenflon, założył opatrunek z plastrem w uśmiechy, a potem objaśnił na czym polegała sanacja jamy ustnej u Miziaka. Nie tylko oczyścił mu zęby z kamienia i osadu, ale także wykonał RTG, na którym wyszło, że jeden ząb trzeba było usunąć ze względu na ropień, który się tam zrobił.
Dostałam tabletki przeciwbólowe i uspokajające (na wypadek burz i wystrzałów), a także specjalny żel do pielęgnacji podrażnionych dziąseł. Plus rachunek, który omal nie zwalił nas z nóg, ale cóż - i tak byliśmy u jednego z tańszych weterynarzy.
Jeszcze przed wyjazdem nad morze mamy się pojawić z Psiakiem w gabinecie.