Jestem spokojniejsza, wyciszyłam swoje emocje, choć nie jest to łatwe w miejscu, w którym mieszkam. Ale oddzielam to, co moje od tego, co do mnie nie należy. Czasem nie chcę pisać wprost o co tak naprawdę chodzi, bo tylko przeprowadzka i brak codziennego kontaktu z moimi rodzicami, rozwiązałby wszystkie, wynikające z tej sytuacji, problemy. Pracuję nad tym. Wielotorowo.
Nie jest najważniejsze to, co się zdarza, ale jak do tego podchodzimy. Mogę poplamić sobie ubranie i powiedzieć: "przecież to tylko ciuch". Można też zrobić z tego jedną wielką awanturę, z wyzwiskami, agresją i krzykiem. Tylko po co? Nie widzę ani celu, ani sensu, ale to jestem ja, nie oni.
Żal mi moich rodziców, bo są nieszczęśliwi. Nic nie sprawia im radości, nic nie przywołuje uśmiechu. Zgorzkniali, sfrustrowani, marudzący i narzekający na wszystko i wszystkich. Bojący się własnego cienia, nie ufający nikomu, kontrolujący mnie i Męża, ale również samych siebie.
Kiedyś wzięłam do ręki jeden ze swoich zapisanych dzienników. Zaczęłam go czytać. Moją uwagę zwróciły słowa o porządkach, które co jakiś czas robiłam. Głównie w szafach i pawlaczach. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, co wiem dzisiaj - że tamta czynność tak naprawdę była podyktowana kompletnym brakiem wewnętrznego spokoju i wyciszenia. Panowanie nad rzekomym bałaganem rozgrzeszało mnie z pracy nad sobą. Żyłam w iluzji, nie wiedząc, że to nie jest normalny stan rzeczy. Tak zostałam wychowana. Teraz wiem, że można inaczej.
Mam na siebie jeden, ale bardzo skuteczny sposób. Jak jest mi smutno i czuję, że mogę wpaść w czarną dziurę, a wiem, że podłożem owego smutku jest depresja, zajmuję się czymś pożytecznym i kreatywnym, ale nie robię już, niepotrzebnych wcale, porządków. Swoje myśli przekuwam w czyny - konkretne i ukierunkowane na inne osoby, ale i na siebie też, bo jestem tego warta.