Firma prywatna, zatrudniająca około dwudziestu osobników płci męskiej plus jedną panią do tzw. biura. Szef-kumpel - po imieniu ze wszystkimi, wspólnie imprezuje. Luz blues. Pracownicy w większości udają, że pracują albo robią to w tempie żółwim. Nie wszyscy, bo są chlubne wyjątki.
Na rozmowie kwalifikacyjnej do tej firmy powinno paść właściwie tylko kilka pytań. "Palisz, pijesz, jarasz trawę?" - chyba wystarczy. One w zupełności zagwarantowałyby zatrudnienie potencjalnego kandydata.
Przykładowy dzień pracy wygląda mniej więcej tak - niektórzy mają tzw. głupawkę, przejawiającą się tańcem z rurką, walką kogucików, czy wzajemnym przechwalaniem się jacy to z nich macho. Inni siedzą cicho przed komputerem, śledząc internetowe aukcje na pewnym portalu albo oglądają filmy dozwolone od lat osiemnastu w wersji hard.
Zdarzają się jednak wyjątki - ludzie sumienni, pracowici, obowiązkowi i bez nałogów. Liczba sztuk niestety ograniczona. Ale dobrze, że są, bo w przeciwnym razie firma by już nie istniała. Robią swoje, choć czasem sił im nie starcza na walkę z wiatrakami. Próbują jednak swoich sposobów.
Kontrola rodzicielska założona na komputery - ot, pierwszy z brzegu przykład. Godzina pracy i godzina blokady na najczęściej odwiedzane strony www. Działa, bo koledzy zbyt rozgarnięci informatycznie nie są. Dowód? Bardzo proszę - jeden z nich instruowany telefonicznie, aby wcisnął klawisz "F5" uparcie twierdził, że nie działa. Logiczne, że strona nie mogła się odświeżyć, gdyż delikwent wciskał dwa klawisze - "f" oraz "5". I - wbrew pozorom - nie był blondynką. Blondynem też nie, choć w przypadku panów ten dowcip chyba nie funkcjonuje...