"Bar mleczny - rodzaj baru szybkiej obsługi, który upowszechnił się w okresie międzywojennym i później w okresie powojennym. Bary mleczne były podobne w działaniu do dzisiejszych jadłodajni, ale oparte na kuchni tradycyjnej. Nazwa baru pochodzi od przewagi dań mlecznych. W jadłospisie występowały także potrawy oparte na jajkach (np. omlety), kaszach, czy mące (np. pierogi), a znacznie rzadziej mięsne". Taką definicję baru znalazłam w Wikipedii.
Kto oglądał komedię "Miś" Stanisława Barei na pewno pamięta kultową scenę, rozgrywającą się właśnie w barze mlecznym, w której można było zobaczyć przykręcane do stolików talerze oraz sztućce na łańcuchach. Oczywiście w tamtym przypadku zadziałała bujna wyobraźnia reżysera, celowo przerysowującego niektóre absurdy PRL-u. Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej.
Pamiętam jak byłam dzieckiem i raz w roku jeździłam z rodzicami do naszej rodziny nad morze. Zawsze przesiadaliśmy się w stolicy, a że mieliśmy sporo czasu do odjazdu kolejnego pociągu, szliśmy do baru, który mieścił się na piętrze na hali głównej Dworca Centralnego w Warszawie. Najbardziej podobało mi się, że każdy miał swoją tacę, na którą kładł to, na co miał ochotę, a potem szedł z nią do kasy.
Podczas naszego pobytu w Gdańsku we wrześniu, trafiliśmy raz z Mężem do baru mlecznego "Syrena", który mieści się przy Al. Grunwaldzkiej we Wrzeszczu. To była niedziela, niedługo przez zamknięciem. Weszliśmy do środka głodni jak wilki, a wyszliśmy najedzeni jak bąki. Właśnie tam ponownie zobaczyłam podobne tace, jakie pamiętałam sprzed lat. Ten sam system samoobsługi. Świetne i niedrogie jedzenie - Mąż do dziś wspomina skonsumowane tam żeberka i koktajl mleczny. Mnie zawsze najbardziej smakują barowe kompoty.
Bardzo miło wspominam też bar mleczny, który znajdował się przy Hali Mirowskiej w Warszawie, a do którego dość często zdarzało mi się chodzić na obiad ze swoją przyjaciółką ze studiów. Ziemniaki z sosem pieczarkowym i "kiśel" (pisownia oryginalna, nie poprawiać) mam wciąż przed oczami. Ceny nie obciążały zbyt mocno budżetu ówczesnego studenta, a wybór potraw był naprawdę spory.
Samoobsługowy system tacowy przywitał mnie i Męża w kopalni soli w Wieliczce, którą odwiedziliśmy podczas naszego tygodniowego pobytu w Krakowie po naszym ślubie. Takiego żurku z białą kiełbasą, jak tam pod ziemią, nigdzie nie jadłam. Nie wiem, czy smakował tak wyjątkowo ze względu na klimat tamtego miejsca, czy byłam aż tak głodna, ale fakt faktem, że był on pyszny.
Dzisiaj, po kościele, byliśmy na naszej ulubionej zupie pieczarkowej, co prawda w jadłodajni, ale - jak podaje ciocia Wiki - jest ona podobna w działaniu do baru mlecznego. Generalnie nie przepadam za zupami, ale nie ma nic lepszego, jak jest się zmarzniętym, niż usiąść przy stoliku, na którym stoi talerz z gorącą i pożywną zupą.