Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 6 lutego 2012

256. Nasiąkam mżawką


Kiedyś pisałam, że terapia jest jak mżawka... Od pewnego czasu czuję jej działanie. Łapię się nieraz na myśli, że moja terapeutka byłaby ze mnie dumna, a potem pojawia się kolejna, że tak naprawdę wcale by tak nie było. To ja mogę czuć się usatysfakcjonowana, gdyż przecież nie robię niczego ani dla niej, ani dla kogokolwiek innego, lecz - przede wszystkim - dla siebie. Fakt, że inni również na tym korzystają, nie jest jednak najważniejszy. Oni dostają to wszystko niejako "przy okazji".
  
Obserwuję zmiany w sobie - w podejściu do życia i ludzi. W konkretnych sytuacjach, w których jeszcze całkiem niedawno dochodziłabym swoich racji, próbując walczyć z wiatrakami, usiłując przejąć kontrolę nad czymś, na co nie mam żadnego wpływu. Teraz odpuszczam. Sama sobie się dziwię, że przestaje mnie denerwować coś, co kiedyś doprowadziłoby mnie do szewskiej pasji. Nie dość, że nie robię awantur i nie złoszczę się jak dawniej, ale jeszcze próbuję doszukać się czegoś pozytywnego w tym, co mnie spotyka.

Wiem, że piszę dość enigmatycznie i ogólnikowo. Niech przemówią fakty. Przeszłam do porządku dziennego nad bałaganem, jaki panował w sobotę w księgarni i nad rzekomym brakiem zamówionej książki, która odnalazła się dopiero dzisiaj. Nie skomentowałam tej sytuacji ani jednym słowem. Stwierdziłam, że nie warto - szkoda czasu i nerwów. Nic się nie stało - każdemu się może zdarzyć gapiostwo i brak profesjonalizmu. Dzięki temu miałam możliwość wyjść na dodatkowy spacer.

W domu, na coraz durniejsze wymysły mojej matki, reaguję spokojem i potakiwaniem, bo zdaję sobie sprawę, że moje ewentualne próby przeciwstawiania się jej chorym ideom, niczego i tak nie zmienią. Dzięki temu z jej strony panuje cisza i spokój, a ona sama jest szczęśliwa, zadowolona i uśmiechnięta. Tłumaczę sobie, że to nie jest moje mieszkanie, nie mam do niego żadnych praw - nawet mimo płacenia za wynajem pokoju, który użytkujemy z Mężem. To jest ich własność, z którą mogą robić, co chcą. Podeszłam do tego na zasadzie relacji najemcy (moi rodzice) - lokatorzy (czyli my).

Jeśli chodzi o stosunki z innymi ludźmi, nauczyłam się nie brać do siebie i na swoje barki cudzych problemów. Wysłucham, pomogę, doradzę, ale nie będę tym żyła, bo mam własne kłopoty, których nie chcę przerzucać na inne osoby. Zdrowy egoizm, czy asertywność - nieważna jest nazwa, lecz to, co się za nią kryje. Czasem w tych sytuacjach jeszcze denerwuje mnie czyjaś bierność, narzekanie, marudzenie, czy niefrasobliwość, ale staram się trzymać emocje na wodzy, bo przecież każdy ma prawo do swoich własnych stanów (innych niż moje), a poza tym jest odpowiedzialny sam za siebie i jeśli coś zrobi lub czegoś zaniecha, tylko on poniesie tego konsekwencje, nie ja.

Dla Męża staram się wciąż być lepszą żoną. Zdarza mi się jeszcze powiedzieć coś, za co potem przepraszam, ale w porównaniu do tego, co było kiedyś, to są drobnostki, chociaż ich obecności również chcę się pozbyć.

Sobie sprawiam przyjemności, nawet jeśli komuś wydają się infantylne. Co weekend kilka razy zjeżdżam w kucki na butach - jak za dawnych lat - z pobliskiej górki. Najpierw bacznie się rozejrzę, czy nikt akurat tamtędy nie przechodzi, a potem cieszę się jak mała dziewczynka z każdego zaliczonego zjazdu.

Dzięki zmianie swojego zachowania i podejścia, czuję się o wiele lepiej psychicznie - jestem spokojniejsza, pogodniejsza, bardziej wyciszona, nie rozdrapuję już ran z przeszłości, optymistycznie patrzę w przyszłość, czerpiąc jednocześnie radość z chwili obecnej.