Wczoraj zostałam wizualnie zaatakowana serduszkami, których nie dało się nie zauważyć. Czerwony od zawsze był (i nadal jest) moim ulubionym kolorem, ale co za dużo, to niezdrowo. Serca małe, duże, z rękami i nogami, uśmiechami, z parą białych misiaczków oraz z napisami: "Kocham Cię" albo 'I love you' - przecież angielski jest językiem międzynarodowym, a członkostwo w Unii zobowiązuje.
Dzisiaj zobaczyłam kolejne wystawy gorejące wręcz jedną intensywną barwą. Poza wyżej wymienionym asortymentem, pojawiły się także bokserki z osobliwymi nadrukami, których treści nie będę nawet przytaczać, bo część z nich mogłaby obrazić co wrażliwsze osoby płci żeńskiej. No i oczywiście kartki - najwidoczniejsze były te przeogromne, wielkości dawnych bloków rysunkowych.
Tak, jak w przypadku hasła "ślub" można sprzedać chyba prawie wszystko, tak i w przypadku Walentynek cokolwiek, co przedstawia serce, powinno zostać nabyte. Półki uginają się więc od bombonierek w różnych rozmiarach, ale przeważnie w jednym kształcie. Zwykłe kwiatki doniczkowe, zawinięte w papier z czerwonym symbolem miłości, idą jak woda. O biżuterii, czy bieliźnie nie wspomnę, bo to jasne jak słońce i chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć dlaczego.
Na stoisku z warzywami i owocami nie spodziewałabym się wypatrzeć żadnych walentynkowych prezentów. I tu się pomyliłam, albowiem pomysłowość ludzka nie zna jednak granic. Moją uwagę przykuły pudełka w wiadomym kolorze, z wiadomym rysunkiem i treścią. Podniosłam jedno z nich, a w środku zobaczyłam najzwyklejsze jabłko. Nasunęły mi się od razu dwa skojarzenia. Pierwsze to takie, że owoc ten jest przecież symbolem kuszenia Adama przez Ewę, a cóż innego robią kobiety w stosunku do mężczyzn, jak nie powielają zachowania swojej pramatki? Drugie jest natury praktycznej i logicznej - taki prezent bowiem świetnie się nadaje dla przedstawicieli obu płci, będących na diecie, którym nie wypada podarować czekoladek, bo któż chciałby w ten sposób wodzić na pokuszenie dbających o linię?