Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 13 lutego 2012

268. Procentowo o wyglądzie


Jako że jestem jedynaczką, a w rodzinie ani dalszej, ani bliższej innych dzieci w zbliżonym do mnie wieku nie było, wszystkie ubrania od okresu niemowlęctwa miałam nowiutkie. Nie znaczy to bynajmniej, że do wyboru, do koloru. Moje dzieciństwo przypadło bowiem na czasy kryzysu, zatem kupowało się to, co akurat "rzucili" do sklepów. Nosiłam więc ohydne niebieskie lub szafirowe rajstopy i granatowe juniorki (kolorów tych szczerze nienawidzę do dzisiaj), jak również wszelkiej maści sweterki, czapki oraz szaliki robione na szydełku i na drutach przez moją matkę. Drapałam się zawzięcie na całym ciele, bo - wtedy jeszcze tego nie wiedziałam - mam alergię na różne wełny i włóczki. Uwielbiałam czerwony, ale jedyną rzeczą w tym kolorze, jaką pamiętam, że posiadałam, była zimowa kurtka. Cóż - czasy ciężkie, ale nie ma co narzekać. Wiedziałam co lubię, a czego nie; co mi się podoba, a co nie. Wyboru jednak wtedy jeszcze nie miałam - oczywiście do pewnego momentu aż i na naszych ulicach zrobiło się kolorowo. Teraz - nawet jeśli nie wiem co chcę (choć to rzadkość), z pewnością wiem, czego nie chcę.

Mąż miał braci, więc - jak to zwykle bywa w rodzinach wielodzietnych - dostawał zarówno buty, jak i ubrania w spadku po dwóch starszych chłopakach. Nikt go nie pytał czy mu się te rzeczy podobały, czy nie, tylko miał w nich chodzić i już. Serduszko od zawsze miał dobre i czułe, więc się nie buntował, tylko grzecznie i potulnie słuchał rodziców. Później, jak już trochę podrósł, matka z ojcem zabierali go do miasta na zakupy i sami wybierali dla niego ubrania i buty, nie pytając go o zdanie - ważne, żeby wszystko było wygodne. Na wygląd nikt nie zwracał większej uwagi, choć czasy były inne i wybór ogromny.

Nic więc dziwnego, że jak poznałam jeszcze wtedy nie Męża, byłam przerażona, że w jego szafie było szaro, buro i ponuro. Pomyślałam sobie, że może wyznaje on zasadę "czarne wyszczupla", a że nosił na sobie o wiele kilogramów za dużo, nie wnikałam w powody ograniczonej kolorystyki jego ubrań. Pamiętam za to bardzo dobrze jak poszliśmy pierwszy raz kupować T-shirty. Mąż brał jakąś koszulkę do ręki, patrzył, odkładał i tak w kółko. Spytałam o co chodzi. Okazało się, że on nie wiedział co mu się podoba, bo nikt go nigdy o to nie pytał. Czuł się totalnie zagubiony. Uczyłam się przy nim cierpliwości. Trochę bowiem trwało zanim się odważył na jakiś żywszy kolor. W jego szafie zagościł wreszcie niebieski, czerwony, pomarańczowy, zielony, a nawet żółty.

Wracając do kupowania butów przez Dyrektora Wykonawczego... W sobotę, już po południu, zaczęłam drążyć temat. Dowiedziałam się całkiem nowych rzeczy o swoim Mężu, który patrząc na obuwie stojące na półkach, najpierw kieruje się jego ceną (9 %), potem wygodą (90 %), a na końcu zwraca uwagę na wygląd (1 %). U mnie proporcje wyglądają zupełnie inaczej. Oglądając buty, w pierwszej kolejności kieruję się ceną oraz wyglądem (50 %), które są dla mnie tak samo ważne jak wygoda (50 %).

Z domu rodzinnego wynosimy całą masę schematów, które potem powielamy (lub nie) w naszym dorosłym życiu. Wychodzimy z niego z bagażem różnych doświadczeń - dobrych i złych. Każdy z nas jest inny, a spotkanie dwojga ludzi jest prawie zderzeniem dwóch światów - pod wieloma względami. Często trudno jest zrozumieć kogoś, kogo się kocha i nie ma w tym niczyjej winy. Najważniejsze jednak to być otwartym na dialog i na wysłuchanie opowieści drugiej strony - zawsze wtedy można zobaczyć świat czyimiś oczami.