Urząd Skarbowy i jego pracownicy chyba lubią sobie robić dodatkową robotę. Mąż zadzwonił rano w sprawie błędnie wypełnionego PIT i okazało się, że ponownie musi wydrukować formularz i złożyć go raz jeszcze u odpowiedniej pani.
Zaczęło się więc nerwowe załatwianie. Dyrektor Wykonawczy poprawił odpowiednie rubryki na domowym komputerze, zgrał wszystko na pendrive, ale żeby dokumenty wydrukować musiał udać się do pracy, bo tusze w naszej drukarce wyschły. Wsiadł więc w autobus, pojechał na drugi koniec miasta i z gotowymi formularzami przyjechał do domu, żebym złożyła na nich swój podpis. Na szczęście mógł skorzystać ze służbowego samochodu, więc nie tracił dodatkowo czasu na przystankach. W skarbówce w końcu trafił do właściwego pokoju, w którym urzędniczka sprawdziła poprawność zeznania. Wsiadł znowu w samochód, żeby go odstawić do firmy, a potem z powrotem do domu - już autobusem.
Nie rozumiem tylko jednej rzeczy - kiedy trzy tygodnie temu Mąż składał nasze oświadczenie podatkowe dokładnie obejrzała dokumenty pani, która je przyjmowała. Stwierdziła, że wszystko jest w porządku i żebyśmy czekali na zwrot pieniędzy. Z całej sytuacji wynika, że tamta kobieta musiała być totalnie niekompetentna, bo gdyby dobrze sprawdziła, nie byłoby problemu. A tak, masz babo placek.
Po co urząd robi sobie dodatkową robotę i naraża podatników na koszty wezwania przysłanego pocztą do domu? Do tego dochodzą jeszcze kolejne zmarnowane kartki papieru formularza plus oświadczenie z wyjaśnieniem o powodzie pomyłki, które - jako załącznik - musiał napisać Dyrektor Wykonawczy. Wystarczyło zadzwonić - nasze numery telefonów były podane i wszystko potoczyłoby się szybciej.
Jestem pewna, że gdybyśmy to my musieli oddać pieniądze, skarbówka wiedziałaby jak nas znaleźć. Bo tak naprawdę ich zachowanie, w opisanym przeze mnie przypadku, wskazuje na to, że nie oni są dla nas, lecz my dla nich. Czy jednak tak właśnie powinno być?