Warto było wstać wcześnie rano. Warto było nie jeść śniadania przed wyjściem. Warto było zmusić swoje siuśki do opuszczenia pęcherza - buntują się i strajkują zawsze przed każdym badaniem - taki już ich urok. Warto było dać się nakłuć. Warto było oddać dwie probówki krwi - i tym razem żadna z nich nie pękła.
Wyniki są bardzo dobre. Złoty medal dostaje żelazo, które zwykle nie przekraczało 30 (oporne było nawet na swój odpowiednik w tabletkach i witaminowe, bardzo bolesne zastrzyki w moje cztery litery), teraz osiągnęło wysokość 99 (norma od 37 do 145). Dwa razy sprawdzałam i uwierzyć nie mogłam, że właśnie tyle jest tam napisane. Srebro zawieszamy na szyi transferyny (pod tą nazwą kryje się białko odpowiedzialne za transport żelaza), której wynik to 303 - zupełnie jak słynny dywizjon. Norma dla niej - od 200 do 360. Ostatnie, zaszczytne miejsce na podium (czyli brąz) należy do hemoglobiny, która przekroczyła pechową (dla niektórych) trzynastkę - 13,4 (norma od 12 do 16).
Mniej więcej rok temu całkowicie zrezygnowałam z leczenia anemii, bo mnie ta walka wykańczała psychicznie i fizycznie. Poddałam się, odpuściłam i żyłam jakby jej nie było, starając się nie przywoływać jej we wspomnieniach. Jak ja ją zignorowałam, to i ona nie pozostała mi dłużna. Poszła sobie gdzie indziej szukać kolejnej ofiary. Anemia jest jak troll - jak jej nie dokarmiasz, idzie w inne miejsce.