Przemysł monopolowy na mnie i Mężu nie zarabia prawie nic, gdyż jakikolwiek alkohol pijemy tak rzadko, że niejednokrotnie nawet nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie kiedy był ten ostatni raz.
Wódki nie ruszę nawet patykiem, piwo kojarzy mi się nieodłącznie z końskimi siuśkami, a na koniak, czy whisky odkąd przestałam pracować w korporacji nie patrzę, bo przez kilka lat miałam ich serdecznie dość przy każdej okazji. Nic z powyższych mi nie smakuje.
Oboje z Dyrektorem Wykonawczym lubimy słodkie, czyli likiery i nalewki. Przed chwilą wypiliśmy po kielichu tego pierwszego - o smaku kawy. Butelka stała w szafie i robiła frekwencję chyba od ubiegłego miesiąca. Nie był to bynajmniej nasz rekord w długości przechowywania alkoholu. Jeszcze w Anglii mieliśmy w lodówce piwo, które chłodziło się w niej pół roku, aż w końcu odwiedził nas Marc i Mąż poczęstował go grzańcem.
Zostaje jeszcze wino - jeśli już to czerwone i też słodkie, bo inne trącają mi jakimś kwasem. Najwięcej zdarzyło mi się wypić trzy kieliszki w ciągu jednego wieczoru. Przeważnie wystarcza jeden. Mój organizm sam mówi kiedy ma dość, a ja go słucham, bo dobrze wiem czym kończy się brak kontroli.
Wychowywanie się i dorastanie z ojcem alkoholikiem nauczyło mnie bezbłędnie rozpoznawać innych uzależnionych. Mój szósty zmysł nigdy mnie nie zawiódł. Od takich ludzi uciekam jak najdalej. Przeraża mnie, że niektórzy nie zdają sobie sprawy z tego, że już dawno przekroczyli granice trzeźwości. Ich życie, ich wybór.