Już od jakiegoś czasu Mąż próbował umówić się ze swoim kolegą z pracy. W końcu udało się nam spotkać. Zanim jednak do tego doszło, ów człowiek oznajmił Dyrektorowi Wykonawczemu: "ale ja mieszkam z rodzicami". "No to co? My też" - odparła moja Druga Połówka.
Weszliśmy do tamtego domu. Malutkie, ciasne mieszkanko - dwa pokoje (do tego przechodnie), a w nim rodzice, kolega (rówieśnik Męża), jego pełnoletnia siostra (u której był akurat chłopak) i kot. Trochę byliśmy onieśmieleni i zaskoczeni, bo spodziewaliśmy się, że - podobnie jak my - facet ma swój oddzielny pokój.
Prawie wszyscy siedzieliśmy przy jednym stole; zakochana para uczyła się do klasówki w drugim pokoju, do którego drzwi stały otworem; podczas gdy kot ganiał po całej powierzchni. Było ciasto i przyniesiony przez nas sok, a także pitny miód zaproponowany przez gospodarzy.
Z racji braku jakichkolwiek kontaktów z rodzicami Męża, a także wiadomej sytuacji z moimi, z którymi nawet jak się nie pogorszyło, nie było mowy o wspólnym siedzeniu przy stole i rozmowie o wszystkim, byliśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym zdumieni, że ludzie mogą tworzyć tak fajne rodziny - szczególnie na linii rodzice - dzieci.
Wizyta, która już na miejscu okazała się dość nietypową, była fantastycznie spędzonym czasem całej naszej siódemki łącznie z kotem. Miło, serdecznie, ciepło, sympatycznie. Takie spotkania i taka atmosfera są miodem (tym razem nie pitnym) na moje serce.