Pojechałam po południu do lumpeksu, żeby pogrzebać w ciuchach - tym razem nie dla siebie, bo natchnienia mi brak, ale dla Męża, któremu przydałoby się kilka T-shirtów i jakieś bluzy. Weszłam - nie ma nikogo, ale oczywiście (to jakaś prawidłowość, bo wszędzie gdzie wejdę, przyciągam klientów) po mnie pojawiło się jeszcze kilka pań. Każda zajęta "swoimi" wieszakami. Grzebię w kontenerze w głębi, a tu podchodzi do mnie kobieta i pyta gdzie mamy spodnie. Nie po raz pierwszy zostałam wzięta za pracownika. Uśmiechnęłam się tylko i głową wskazałam sprzedawczynię, która pakowała ciuchy do worków.
Wyszłam z pustymi rękami, bo nic nie znalazłam. Poszłam na przystanek. Siadłam na ławce i czekam na autobus. Obok mnie siedziało jeszcze kilka osób. Przychodzi pani z radiowozem (taka siatka na kółkach) i pyta mnie o godzinę. Potem o jeden autobus - czy już odjechał. Usiadła wśród innych pań. Za chwilę znowu słyszę pytanie skierowane ewidentnie w moją stronę - o trasę kolejnego autobusu. Znowu się uśmiecham do siebie i do tamtej pani.
Nie uwierzycie, ale Mąż może zaświadczyć - na przystanku czeka kilkanaście osób, ale właśnie do mnie podejdzie ktoś i spyta o cokolwiek. W sklepie, na ulicy - to samo. Dyrektor Wykonawczy twierdzi, że dzieje się tak, bo wzbudzam zaufanie i wyglądam na osobę dobrze poinformowaną. Czy ma rację? Tego nie wiem. Bo może to najzwyklejszy przypadek?