Jako fanka słodyczy skusiłam się jakiś czas temu na masę krówkową do kajmaka - bynajmniej nie po to, by jakieś wafle nią smarować, ale łyżką - prosto z puszki - ją skonsumować. Mój zapał ostudził Mąż twierdząc, że nie dam rady tego zjeść, bo mnie zemdli. "Akurat" - powiedziałam do niego, ale - jako posłuszna żona - posłuchałam Drugiej Połówki.
Kilka dni temu Dyrektor Wykonawczy zrobił samowolkę i zakupił wafle. Już wiedziałam co się święci, ale udawałam, że nie mam pojęcia o co chodzi. Dzisiaj - jako że wafle już "dojrzały" i osiągnęły wystarczająco wysoką frekwencję, Mąż zarządził robienie kajmaka. Trzeba było to widzieć...
Puszka z masą krówkową wylądowała w rondlu z wodą, gdzie miała przejść ze stanu stałego w płynny. Matka zaglądała Dyrektorowi Wykonawczemu przez ramię, wtrącając swoje trzy grosze, a ja siedziałam przy stole z rozłożonymi waflami, czekając na efekt rozpuszczania.
Każdy każdemu patrzył na ręce, a to nie jest to, co Karioka lubi najbardziej, więc znowu miałam okazję ćwiczyć swoją cierpliwość - szczególnie podczas krojenia naszego kajmaka, który nie bardzo się związał - mimo że postawiłam na nim miskę z owocami. W smaku jest całkiem niezły, ale wizualnie nie jestem z niego zadowolona.
Kto mnie zna, ten wie, że - poza koperkiem, kminkiem i porem zjem chyba wszystko - byle tylko ktoś mi zrobił. Nie lubię gotować, nie sprawia mi to żadnej radości, a wręcz przeciwnie - jest powodem stresu i zniechęcenia. Mam dwie lewe ręce i szybko się denerwuję niepowodzeniami.
Swoją złość wywaliłam na Męża, mówiąc mu co myślę o takich kulinarnych wybrykach. Pogadałam, ponarzekałam, pomarudziłam i poszłam do pokoju. A trzeba było - jak radziła pewna mądra kobieta - wziąć tę masę krówkową, kupić pół litra wódki, iść do sąsiadki i to wszystko u niej zmiksować - ponoć dobre, słodkie i mocne.