Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

390. Jestem gruba!


Wczoraj myślałam, że już nie dopnę dżinsów. Wisiały sobie czyściutkie w szafie od ubiegłego roku. Jasnoniebieskie - takie, jakie najbardziej lubię, ale ze względów praktycznych mogę je nosić tylko jak jest ciepło. Wciskałam się w te spodnie, a Mąż stał, patrzył na moje zmagania z własnym ciałem i dolał oliwy do ognia jednym zdaniem: "żona, one są chyba trochę przyciasne". Ładne mi "trochę". Nie byłabym jednak sobą, gdybym tak łatwo skapitulowała. Dosunęłam suwak, ale jak wyszliśmy z domu, miałam wrażenie, że dżinsy mi zaraz pękną - albo na udach, albo na szanownych czterech literach. Na brzuchu opona (bo oponką tego flaka nazwać nie można) jak się patrzy. Na szczęście miałam na sobie powiewną tunikę, która zakrywała najgorsze partie, ale i tak siadałam ostrożnie, a o schylaniu nawet mowy nie było. Nie chciałam nikogo narażać na widok mojego żetonu.

Humor miałam zepsuty do końca dnia. A wieczorem, żeby się jeszcze bardziej zdołować, zmierzyłam swój obwód w pasie, licząc na cud, który oczywiście nie nastąpił. Nie będę oszukiwać - przytyłam. Nie napiszę, ile mam w talii, bo mi wstyd. Żeby się jeszcze dobić, obliczyłam swoje BMI i tu ogromne zdziwienie. Po wpisaniu płci, wieku, wzrostu i wagi, kalkulator pokazał magiczną liczbę 21,74 - czyli jak najbardziej mieszczę się w normie (od 18,5 do 25) - i to wcale nie na granicy, ale w środku. Marne pocieszenie, nawet powiem, że żadne.

Dzisiaj od samego rana byłam zła jak osa. Wiedziałam bowiem, co mnie jeszcze czeka - przegląd spódnic. No bo skoro w spodnie ledwo się zmieściłam, czułam, że przyjdzie mi się pożegnać z kilkoma innymi rzeczami. Całe szczęście, że ciuchy kupuję w lumpeksie. Tamte były jeszcze ze starych zapasów - po złotówce za sztukę. Mąż wrzucił do pojemnika Caritasu dziewięć spódnic, w które się nijak nie zmieściłam. Wciąż czeka mnie mierzenie kilku innych par letnich spodni, ale nie jestem masochistką - na dzisiaj wrażeń wystarczy mi w zupełności. Termin ostateczny na porządkowanie szafy, jaki sobie założyłam, to najbliższa niedziela.

Nie będę się tłumaczyć, że po czterdziestce przemiana materii jest spowolniona. Nie będę się chować za zasłonę z napisem "niedoczynność tarczycy i Hashimoto", które powodują przybieranie na wadze. Nazywam rzeczy po imieniu - jestem gruba (przynajmniej w pasie) na własne życzenie - za mało ruchu, za dużo słodyczy. Tego pierwszego musi być zdecydowanie więcej, tego drugiego - wręcz przeciwnie.

Macie jakieś sprawdzone metody na zrzucenie zbędnych centymetrów w talii, która u mnie jest w zaniku?