Podekscytowanie wczorajszą eskapadą sprawiło, że już w wieczór poprzedzający wyjazd rozbolała mnie głowa. Rozpuściłam więc w wodzie moje czarodziejskie tabletki i poszłam spać. Sen jednak nie przychodził. Tak już mam, że jak przeżywam silne emocje, organizm się buntuje.
Rano nie byłam więc w najlepszej formie. Po drodze dwa razy Sąsiad zatrzymywał samochód i trochę mnie przewiało. Wiadomo - w środku klimatyzacja, a na dworze inna temperatura plus wiatr, a ja w rozpiętym polarze albo i bez niego. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Przyjechałam wieczorem zmęczona, z zatkanym nosem i bólem gardła. Język mi się plątał, ale to akurat wina mojego gadulstwa, które wczoraj uskuteczniałam od samego rana aż do powrotu.
Dzisiaj wstałam i - choć minęło już kilka ładnych godzin - jest tylko gorzej. Mąż przygotował mi nawet piorunującą mieszankę z wody, imbiru, soku z cytryny oraz miodu. Paliło aż miło. Poskutkowała na gardło, ale teraz przeszło na nos i głowę, która dosłownie mi pęka. Kolejne tabletki działają na chwilę, a potem przestają.
Często tak mam, że jak potrzeba, to się sprężam i jestem zwarta i gotowa do działania. Potem - jak opadną emocje - nagromadzony wcześniej stres wychodzi na światło dzienne. Jestem jak bomba z opóźnionym zapłonem. Wybucham dopiero po czasie.