Już po raz drugi moja i Męża kolacja wylądowała w koszu na śmieci - bynajmniej nie z naszej winy. Lubimy sobie czasem zjeść ser pleśniowy z winogronami i wieloziarnistą bagietką. Takie były plany, a jak wyszło?
Wczoraj wieczorem Dyrektor Wykonawczy wyjął śmierdziucha (tak go pieszczotliwie nazywamy) z lodówki, otworzył opakowanie i zobaczył zepsutą zawartość. Obeszliśmy się smakiem i szybko zrealizowaliśmy plan awaryjny, czyli kiełki na patelnię.
Nie lubię wyrzucać jedzenia i naprawdę niezwykle rzadko to robię. Generalnie zjadamy wszystko. Jeśli zostaje nam za dużo chleba, karmimy nim ptaki. Najbardziej denerwuje mnie jednak sytuacja, w której kupiony produkt ma dobrą datę ważności, a jest popsuty i nie nadaje się do spożycia. Reklamacja nie zawsze jest możliwa - tamten ser kupiliśmy w supermarkecie na drugim końcu miasta. Paragonu nie mamy. Poza tym sam dojazd przewyższyłby wartość sera.
Morał z wyrzuconej kolacji jest taki, że już nigdy nie kupię tego konkretnego śmierdziucha w tamtym sklepie, bo to drugi taki przypadek w przeciągu miesiąca. Powiem Wam jeszcze, że miałam ochotę na inny rodzaj pleśniowca, ale spełniłam życzenie Męża i wzięliśmy jednak tamten. A mówiłam, że żona dobrze radzi.