Poszłam dziś zrobić odrosty u nowej fryzjerki w osiedlowym salonie. Swoją drogą trochę śmieszą mnie te wydumane nazwy - studio, czy wspomniany już salon. Ciasno, bo każdy metr kwadratowy to przecież większy czynsz, ale mniejsza z tym.
Dość chłodno było, założyłam więc T-shirt, cienki rozpinany sweterek i kurtkę przeciwdeszczową plus szaliczek na szyję, bo nos i gardło wciąż w sytuacji podbramkowej.
Weszłam do zakładu, przywitałam się i chciałam się rozebrać z odzienia wierzchniego. Próbuję odsunąć suwak. Do pewnego momentu nie stawiał oporu, ale po chwili ani drgnie - ani w górę, ani w dół. No tak - pięknie - zasunęłam sobie szaliczek. Mocuję się z nim dobrą chwilę, już mi się gorąco z wrażenia zrobiło. Zero reakcji. Tak się w nim zaklinował ten nieszczęsny kawałek materiału, że nie dałam rady nic zrobić.
Fryzjerka zaproponowała zdjęcie kurtki przez głowę - na szczęście otwór był wystarczający, żeby moja głowa przez niego przeszła. Dalej dzielnie stawiałam czoła przeciwnościom losu, ale musiałam spasować. W ruch poszły nożyczki.
Tak więc bilansem mojej dzisiejszej wizyty w salonie fryzjerskim jest spora dziura w szaliczku, z którym raczej muszę się pożegnać, bo jedynym dla niego ratunkiem jest obcięcie, a że do tego potrzeba mieć maszynę i jeszcze na dodatek umieć szyć (ani jednym, ani drugim nie dysponuję). Zanoszenie go do punktu krawieckiego mija się z celem - sama usługa byłaby droższa od ceny, jaką zapłaciłam za ten niesubordynowany skrawek materiału. A taki ładny jest, cieniowany - pomarańczowo-turkusowo-seledynowo-granatowo-brązowy. Ech...