Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 25 maja 2012

428. Buszująca w ciuchach


Ciucholand, szperak, lumpeks, second hand, szmateks - tyle nazw, tak na świeżo i bez przygotowania, przychodzi mi do głowy na określenie sklepu z odzieżą używaną. Kto mnie trochę czyta, ten wie, że jestem absolutną (i wierną) fanką wyżej wymienionych miejsc.

Zdaję sobie sprawę, że jeśli chodzi o kupowanie rzeczy po kimś (choć sporo jest nówek, jeszcze z metkami), ludzie dzielą się na dwa obozy - gorących zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Wśród swoich znajomych mam jednych i drugich.

Moja przygoda z lumpeksami (zawsze je tak nazywam) zaczęła się dość dawno i trwa do dzisiaj. Nawet pobyt w Anglii na tę kwestię nie wpłynął, gdyż w myśl powiedzenia "zamienił stryjek siekierkę na kijek" również i tam znalazłam tak zwane 'charity shops', gdzie robiłam zakupy odzieżowe i nie tylko - za naprawdę śmieszne pieniądze.

Kilka dni temu, razem z Mężem, zajrzeliśmy do ciucholandu, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy. W sumie prawie niczym nie różnił się od innych szmateksów - oprócz tego, że ubrania leżały również na podłodze, na jednej wielkiej (za przeproszeniem) kupie. Rozśmieszyło mnie zachowanie pani tam sprzedającej, która na moje pytanie: "po ile jest dzisiaj kilogram?" oburzona odparła: "nasz towar jest posortowany i każda rzecz jest wyceniana indywidualnie". Niby nic dziwnego, tylko jakoś kłóciło mi się to, co usłyszałam z tym, co zobaczyłam. Nic to, uśmiechnęłam się tylko do siebie i wyszłam stamtąd.

Mój ulubiony lumpeks, gdzie sprzedawała pani Grażynka, został zlikwidowany jakiś czas temu, więc wciąż szukam czegoś zastępczego. Dzisiaj wybrałam się "w ciemno" do ciucholandu, w którym ostatnio byłam w zeszłym roku. Miałam szczęście, bo trafiłam akurat na najniższą cenę (tuż przed nową dostawą) i przytachałam do domu ponad trzy kilogramy ubrań - głównie swetrów, na których mi bardzo zależało.

Dla mnie grzebanie w ciuchach jest jak polowanie na niespodziankę lub buszowanie w poszukiwaniu nieznanego i niewiadomego. Nigdy nie da się bowiem niczego zaplanować. Kiedyś weszłam przypadkiem do lumpeksu, bo padał deszcz i wiał zimny wiatr, a ja chciałam się tam przed nimi schować. W oczy wpadła mi świetna spódnica, więc wyszłam ze sklepu razem z nią.

Nigdy nie miałam problemu z przyznaniem się, że robię zakupy w ciucholandach. Nie wstydzę się tego i przyznam, że nie rozumiem ludzi, którzy się z tym ukrywają. Dla mnie to ogromna oszczędność pieniędzy, które mogę przeznaczyć na jakiś wyjazd z Mężem, a ubrania - bez względu na to, gdzie kupione - wcześniej, czy później i tak przecież wyrzucę.

A Wy co o tym sądzicie?