"Jakbym był taki wysoki jak pani, to miałbym powodzenie, a tak to..." - westchnął i zawiesił głos. Weszłam do autobusu, a właściciel owego głosu usiadł naprzeciwko mnie. Nie był trzeźwy, ale też nie był aż tak nietrzeźwy, bym chciała zmienić miejsce - choć inni wokół mnie (głównie ludzie starsi) patrzyli na niego z niesmakiem. Zostałam i słuchałam tego, co mówił. Może trochę podnosił głos, może trochę czuć było od niego alkohol, ale po raz pierwszy w życiu poczułam, że nie chcę uciekać. Przejechaliśmy razem zaledwie dystans dwóch przystanków, a dowiedziałam się od niego, że ma dwoje dorosłych dzieci, że niebawem czekają go dwa wesela, że się rozwiódł, że pije i że przepił już sporą sumę, ale nałóg jest silniejszy od niego.
Dwie rzeczy mnie zaskoczyły - po pierwsze moja własna reakcja na opisaną sytuację, bo nie widziałam w tamtym mężczyźnie alkoholika, lecz człowieka. Do tej pory unikałam osób nietrzeźwych. Dzisiaj było inaczej. Siedziałam i słuchałam. Żal mi go było. Tak szczerze i prawdziwie. Nie miało to nic wspólnego z litością, lecz ze współczuciem. Druga rzecz to reakcja innych współpasażerów. Wokół mnie siedzieli ludzie starsi. Kobieta obok ostentacyjnie wręcz odwracała głowę od tamtego mężczyzny, a i na mnie nie popatrzyła potem zbyt przychylnym wzrokiem. W tamtej chwili przemknęła mi tylko jedna myśl - co się stało z tą miłością bliźniego? "Człowiek człowiekowi wilkiem"?