Wczoraj po powrocie ze spływu chyba ze trzy razy smarowaliśmy się z Mężem balsamem do ciała, bo nic innego przeciw oparzeniom w domu nie mieliśmy. W nocy spaliśmy jak zabici po całym dniu spędzonym na świeżym powietrzu.
Rano się zaczęło. Jestem w lepszej sytuacji, bo "tylko" ręce mam poparzone. U Dyrektora Wykonawczego dochodzą jeszcze nogi, bo miał krótkie spodenki. Skóra nas piecze, mamy wrażenie, że się ściąga, bo nawet w nadgarstkach jej zgiąć nie możemy bez bólu i grymasu na twarzy.
Mąż w koszuli z długim rękawem, ja w podobnej bluzce plus spodnie - tak się ubraliśmy w ten upał. Wszystko po to, żeby uchronić poparzone miejsca od słońca od dodatkowych promieni. W pierwszej otwartej aptece kupiliśmy Panthenol i wapno z witaminą C o przedłużonym działaniu. Pani farmaceutka tylko westchnęła kiedy pokazałam jej kawałek przedramienia.
Wróciliśmy do domu. Wypiliśmy rozpuszczone w wodzie wapno. Mąż nas spryskał aerozolem i tak sobie siedzimy - jak z pianą gaśniczą na naszych zbolałych kończynach.