Kilka tygodni temu moja znajoma została po raz drugi mamą. Kilka dni temu kolejna urodziła córeczkę. Obie mieszkają w Trójmieście. Obie bardzo lubię. Z obiema widziałam się w ubiegłym roku i zamierzam spotkać się również we wrześniu, jak uda się nam tam pojechać. Widziałam zdjęcia obu maleństw. Zdrowe, śliczne dzieciątka.
Pierwsza myśl i pierwsza reakcja to ogromna radość z ich szczęścia. Druga - to wspomnienia i łzy w oczach, których nie jestem w stanie powstrzymać. Mam wyrzuty sumienia, że nie potrafię się cieszyć tak, jakbym chciała. Chcę, a nie mogę.
Mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Niedługo miną dwa lata od tamtego września. Myśli kłębią mi się w głowie. Jedna za drugą przelatują. Często - w zupełnie innym kontekście powtarzam Mężowi, żeby mniej myślał, a więcej działał. Samej sobie powinnam doradzić dokładnie to samo w tej konkretnej kwestii - dziecka.
Patrzę na Dyrektora Wykonawczego. Wiem i czuję, że byłby fantastycznym ojcem - ciepłym, czułym, troskliwym, cierpliwym, spokojnym i opiekuńczym, pełnym miłości. Blokada jest we mnie. Boję się. Najbardziej tego, że znowu poronię.
Kilka dni temu rozmawiałam z bliską mi osobą, która stara się o maleństwo. Powiedziała mi coś, co mnie zatrzymało na chwilę - że może jest nam razem ze sobą tak dobrze, że nie potrzebujemy do tego szczęścia nowego życia...
Wczoraj sama zaczęłam z Mężem rozmowę o dziecku. Powiedziałam, że chcę spróbować. Pomimo strachu. W imię miłości. Dla nas obojga.