Najpierw pojawia się rysa - ledwo widoczna i prawie niedostrzegalna. Bardziej ją wyczuwasz, niż widzisz. Potem staje się ona wyraźniejsza i wtedy już nie da się samej siebie oszukać. Mimo wszystko można z nią jeszcze żyć.
Pewnego dnia coś pęka i odpryskuje, ale uszczerbek jest na tyle niewielki, że zostaje przyklejony. Widać ślad, ale znowu udajesz, że go nie ma. W końcu spory kawałek odpada. I nic już nie jest tak samo.
Ile można prosić, mówić i tłumaczyć? Jak długo można dawać drugą, piątą, dziesiątą szansę? Słowa odbijają się jak groch od ściany. I za każdym razem to samo: "przepraszam". I pytanie: "wybaczysz mi?"
Brak inicjatywy jest dla mnie grzechem zaniechania. Komunikujesz jasno i wyraźnie swoje potrzeby, a zachowanie drugiego człowieka nie ulega zmianie. Jest tak, jak było. Kolejna niedziela spędzona oddzielnie.