Kiedyś już pisałam, że podziwiam i chylę czoła przed kobietami, które chodzą w szpilkach i są zadowolone, uśmiechnięte i szczęśliwe.
Ostatnio dałam się Mężowi namówić na przymierzenie takiego obuwia. Przechodziłam wzdłuż regału i wzięłam do ręki pierwszy lepszy stojący tam but. Nawet ładny - beżowy, zamszowy, wysoki. Rozmiar 40. Pasuje na wielkość.
Wsadziłam go na prawą stopę i od razu chciałam zdjąć, ale Dyrektor Wykonawczy zrobił minę proszącego psiaka i nie mogłam mu odmówić. Wyjęłam z pudełka lewy but. Założyłam. No i usłyszałam prośbę, żebym się przeszła do lustra. Dobrze, że blisko było.
Najboleśniej i najdotkliwiej zmianę wysokości odczuł mój kręgosłup, który gwałtownie zaprotestował. Stopy były tuż za nim. Zrobiłam kilka kroków, nawet obejrzałam swoje odbicie. Wyglądałam jak ciocia wieża - głowa wystawała mi zza regału.
Zdjęłam buty, schowałam do pudełka i z niekłamaną ulgą powiedziałam na głos: "Panie Boże, dziękuję Ci, że dałeś mi taki wzrost. Przynajmniej nie muszę chodzić w szpilkach".