Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 21 lipca 2012

540. Romantyzm w czystej postaci


I gdzie ta słynna solidarność jajników? No gdzie? Zamiast trzymać moją stronę, prawie wszystkie stanęłyście w obronie uciśnionego i uciemiężonego biednego Męża. Ładnie to tak? A teraz pewnie czekacie aż się będę kajać i przepraszać, a na koniec opiszę tę jakże fantastycznie zaplanowaną przez Dyrektora Wykonawczego sobotę.

Mieliśmy wyjść z domu o 9:30, żeby zdążyć na autobus. Na "mieliśmy" się skończyło. Głos Rozsądku spał, a potem leżał. Jak wstał, było za późno. Nie dziwcie się - jak się mieszka na prowincji, problemem jest rozkład MPK, bo w weekendy ktoś tak mądrze poustalał, że odstępy pomiędzy kursami są prawie godzinne.

Ponoć "jak się dzień dobrze zaczyna, to źle kończy" albo na odwrót. Akurat. Pojechaliśmy autobusem po dziesiątej. Po moją komórkę. Od razu mówiłam, żeby jechać do głównego salonu, ale Mąż się upierał, że nie ma sensu, bo przecież w galerii, w której w końcu wylądowaliśmy, jest i punkt naszego operatora, i supermarket, w którym musieliśmy zrobić cotygodniowe zakupy jedzeniowe.

Telefon jest, a jakże. Tyle, że grafitowy, a ja chciałam obejrzeć złoty. Na "chciałam" się skończyło. Na rynku dostępnych jest pięć kolorów tego konkretnego modelu, ale u naszego operatora są tylko dwa - z czego jeden wyłącznie w sprzedaży przez Internet. "Na oko" i przez kuriera telefonu kupować nie będę. Pan z obsługi był na tyle miły, że widząc (i słysząc) moją desperację w głosie, sprawdził, że w żadnym innym punkcie w mieście nie ma na stanie interesującego mnie koloru, po czym napisał jeszcze mail do centrali, wziął ode mnie numer telefonu i obiecał zadzwonić po niedzieli z informacją, czy jest szansa na sprowadzenie specjalnie dla mnie tego złotego cuda. Obiecałam sobie, że nawet jak go nie będzie, wrócę do tego człowieka i wezmę ten nieszczęsny grafit, a pana zgłoszę do nagrody na pracownika miesiąca albo roku. Zapamiętałam sobie jego imię i nazwisko, więc wiem na kogo głosować. Dobrych i pomocnych ludzi trzeba chwalić - tak już mam i korzystam z takiej opcji jak można.

Wyszliśmy z saloniku i udaliśmy się do marketu. Przed wejściem pan idący przede mną z takim impetem wyciągał wózek, że stanął mi swoim buciorem na moją stopę obutą jedynie w balerinki. Ciśnienie znowu mi skoczyło. Potem jeszcze dwa razy ten sam człowiek usiłował staranować mnie swoim przeładowanym puszkami z piwem wózkiem - raz przed kasami i raz przed schodami ruchomymi. Uszłam jednak z życiem i całymi nogami.

Z marketu wracamy autobusem, bo daleko mamy do domu, więc Mąż sprawdził na swoim magicznym rozkładzie w telefonie, że nasz numer odjeżdża za siedem minut. Super! Siedzimy na przystanku, autobusu nie widać. I co się okazało? Dyrektor Wykonawczy dodał sobie jedną godzinę, choć czasu przecież nie zmienialiśmy w nocy. Skończyło się na wędrówce na kolejny przystanek i czekaniu na inny numer.

W domu chwila wytchnienia - kawa, obiad - jednym słowem proza życia. Mąż wymyślił wczoraj trasę spaceru - przesłał mi ją mailem (tak się porozumiewają małżeństwa w XXI wieku), z zaznaczoną drogą oraz odległością - ani w prawo, ani w lewo skręcić nie mogę, bo zburzę jego plan. Przed wyjściem matka wręczyła nam worek ze śmieciami. Dyrektor Wykonawczy miał jeszcze zabrać parasol, bo zbierało się na deszcz.

Zeszliśmy już na dół. Szłam pierwsza i odruchowo się obróciłam, pytając czy wziął parasol. Mąż postawił śmieci dokładnie tam, gdzie sam stał i poszedł na górę. Wzięłam worek, wyrzuciłam go do śmietnika i poszłam sobie, wcześniej oczywiście wyłączyłam telefon, bo przecież w takich sytuacjach mogę spodziewać się nękania. Głos Rozsądku dogonił mnie na końcu osiedla, bo wcześniej szukał mnie w klatkach schodowych innych bloków, myśląc że bawię się z nim w chowanego.

Przepychanki słowne odbywały się na ulicy, po czym poszłam tam, gdzie zamierzałam iść wczoraj, ale siły nie miałam, czyli kupić sobie broszkę z flauszu. Tym razem nie usłyszałam: "żona, a potrzebne ci to?" Mogłam wykorzystać sytuację i wziąć dziesięć różnych kwiatków, ale nie byłam taka. Wystarczył jeden.

Dałam się namówić na ten zaplanowany spacer. Od końca, bo trasa opracowana przez Męża miała zaczynać się gdzie indziej. Zaprowadził mnie do kamieniołomu - chyba chciał pokazać mi gdzie moje miejsce i skąd się wywodzę - w myśl powiedzenia, które gdzieś przeczytałam - że jak starsza kobieta wiąże się z młodszym mężczyzną, taki związek nazywa się antykwariat - bo ona antyk, a on wariat. Do muzeum też mnie zaciągnął. I na plac zabaw - no tak - dziecku trzeba dać się wyszaleć. Nieważne, że wielkie i stare, ale wciąż dziecko. Zabrał mnie nawet w podróż w czasie - pewnie chciał,  żebym już tam została, a tu zonk.

Głodna, spragniona, z obolałymi stopami (wciąż w balerinkach, a po kamieniach średnio się w nich chodzi) i kręgosłupem musiałam jeszcze wrócić. Byliśmy na totalnym zadupiu - ani sklepu, ani baru - nic. Doczłapałam się jakoś do przystanku, wsiedliśmy do autobusu, a potem Mąż wynalazł najbliższy bar, z którego uciekłam zaraz jak tylko do niego weszłam, bo wystraszył mnie klimat poprzedniej epoki i ludzie zza stołu, przypominający upiory przeszłości. Tej niechlubnej.

Chciałam pierogi. Dostałam je gdzie indziej. Było przyjemnie - nikogo w lokalu, poza nami i paniami z obsługi. Do czasu jak nie przyszły trzy młode mamusie z wózkami i piątką dzieci, które darły się jak opętane. Kobiety zażyczyły sobie podgrzewanych w mikrofali soczków dla swoich pociech. Najgorsze dopiero miało nadejść. W pewnym momencie jedno z dzieci zaczęło wymiotować na samym środku sali. Też bym pewnie tak się zachowała, gdyby ktoś mnie trzymał w pół i uciskał na żołądek. W pośpiechu zbieraliśmy bluzy, torebkę i parasol, gdyż toaleta znajdowała się za naszym stolikiem, a mamusia już zmierzała w jej kierunku.

Czar prysł i szybko ewakuowaliśmy się z miejsca wątpliwych doznań. Mąż wymyślił, że pójdziemy na lody świderki. Nigdy tam nie było kolejki, ale dzisiaj oczywiście stał tam dziki tłum poprzebieranych dzieciaków z jakiegoś festynu. Jakoś przetrwałam po drugiej stronie ulicy, zostawiając Dyrektora Wykonawczego z bandą młodocianych.

Chwila konsumpcji na ławce oraz spacer powrotny do domu były kwintesencją dnia. Ledwo weszliśmy do mieszkania, Mąż radośnie obwieścił mi, że osrał go ptak. Faktycznie - czyściutka i świeżutka bluza prosto z szafy, która miała swoją premierę tej soboty prezentowała okazały biało-czarny rzucik na plecach.

Jak więc widzicie, spędziliśmy wielce romantyczny czas w miłej atmosferze.

Najpiękniejsza pamiątka tej soboty na tle dziadka, ale idealnego kolorystycznie, laptopa