Wszystkie stany "pomiędzy" jakoś szczególnie mnie frapują. Pomiędzy nocą a świtem, jasnością a ciemnością, snem a jawą. O tym ostatnim napiszę.
Od jakiegoś czasu sypiam w zatyczkach do uszu. Mąż jest raczej typem skowronka, a ja sowy, więc to on budzi się pierwszy. Nieraz nawet przed ustawionym przez siebie samego budzikiem w komórce. Rzadko zdarza się, że ja przed nim otwieram oczy i czekam aż on zrobi to samo.
Dyrektor Wykonawczy najczęściej czeka spokojnie aż się obudzę. Leży i patrzy się na mnie. To chyba jedyny moment w ciągu dnia kiedy jestem spokojna i nic nie gadam. No chyba, że mu się bardzo nudzi, albo pora dość późna. Wtedy zaczyna działać. Ma swoje sposoby, żebym zaczęła żyć na jawie - dość osobliwe nawet.
Rano przeważnie różne części ciała wystają mi spod kołdry. Ku uciesze Męża. A to łokieć, a to kolano, a to stopa. No i twarz oczywiście. Głos Rozsądku ma świetną zabawę, bo sobie dmucha na wybrany przez siebie element składowy mnie i obserwuje moją reakcję - przecież wciąż śpię. Przeważnie się zakrywam albo odwracam na drugi bok. Ostatnio spytałam go w półśnie: "co ja gorąca zupa jestem, żeby na mnie dmuchać?"
Drugim sposobem są pocałunki - w te same wystające części ciała. Jak już wyczerpią się wszystkie możliwości, a ja nadal śpię, pozostaje łaskotanie mnie pod stopami, ale żeby to zrobić, Mąż musi wstać, a on leniwy jest, więc najczęściej czeka jak się przewrócę na lewy bok, bo wtedy może się do mnie przytulić. Pobudka gwarantowana.