Rzadko coś mnie bulwersuje i wzbudza aż tak silne emocje, że nie mogę usiedzieć cicho i muszę się do nich odnieść. Chodzi pewnie zaledwie o wierzchołek góry lodowej, który został odkryty w tym oto artykule: "Nieświęte rodziny".
Ostatnio usłyszałam, że "nie można być letnim, że albo jest się zimnym albo gorącym". Te słowa padły w kontekście wiary i uczestniczenia we mszy świętej. Padły z ust księdza, który jednoznacznie potępił ludzi, którzy wierzą, ale do kościoła nie chodzą.
Dobrze znacie moje stanowisko w tej kwestii - wierzę i praktykuję, bo mam taką potrzebę. Szukam jednak mądrych kapłanów, bo mam swój rozum. Dewotką i moherem nie jestem, gdyż radykalizm jest mi daleki i od takich grup zawsze uciekam w stronę tolerancji. Szybciej porozumiem się z ateistą niż z nawiedzonym.
Czytam, słucham, rozmawiam, obserwuję i wyciągam wnioski. I tak sobie głośno myślę. Każdy jest tylko człowiekiem i ma prawo popełnić błąd w wyborze swojej drogi życiowej i powołania. Taki ksiądz na przykład. Złożył śluby czystości, ale chce mieć rodzinę - żonę, dzieci. Wypadałoby być uczciwym i wybrać - albo zostaję i służę Bogu, albo porzucam stan duchowny i zakładam nową komórkę społeczną. Ale po co? Przecież można mieć jedno i drugie, prawda?
A teraz weźmy drugi przykład. Dwoje ludzi zawiera sakramentalny związek małżeński, ale dochodzą do wniosku, że popełnili błąd i nie chcą być ze sobą. Niektórzy postarają się o unieważnienie, ale większość uzyska jedynie rozwód cywilny, który nie zwalnia z przysięgi przed Bogiem. Jeśli każde z nich wstąpi w nowy związek, do końca życia pozostaje w grzechu.
Na ziemi są równi i równiejsi. Jednym wolno wszystko, innym nic. Może banalne, ale prawdziwe konkluzje. Wcale nie dziwię się ludziom, że odchodzą od kościoła. Rozumiem ich motywy i postępowanie. Bo przykład idzie z góry. Jaki pasterz, takie owce.