Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 16 sierpnia 2012

586. Na cudzej krzywdzie


Sebastian i Julia są małżeństwem z kilkunastoletnim stażem. On - biedny jak mysz kościelna "wżenił się" w bogatą rodzinę swojej wybranki. Nie mają własnych dzieci, a adopcja nie wchodzi w grę, gdyż panicznie boją się złych genów, a poza tym przecież to obce maluchy, a nie "krew z krwi i kość z kości".

Oboje żyją sobie pełną piersią w luksusowym apartamencie w centrum wielkiego miasta. Kodowane wejście, całodobowa ochrona, recepcja, selekcja gości, strzeżony parking i tak dalej. Mieszkanie ogromne, więc zatrudnili do jego sprzątania poleconą przez znajomych Ukrainkę.

Julia zajęta od świtu do zmroku robieniem kariery. Sebcio (pieszczotliwie nazywany tak przez wszystkich) jest wolnym strzelcem - coś napisze, coś sfotografuje, coś poprowadzi. Ich problemy ograniczają się do tego gdzie pojechać na wakacje, bo zwiedzili już spory kawał świata, jaki samochód kupić i w jakiej restauracji zjeść obiad.

Żyją sobie we dwoje, otaczają się znajomymi tylko i wyłącznie na swoim (odpowiednim) poziomie. Z wysokiej wieży, w której siedzą, niewiele widać z tego, co dzieje się w szarym i zwyczajnym świecie.

Sebcio jest namiętnym lanserem, o którym wspominałam już kiedyś w jednym poście "Lans czterdziestolatka". Tym razem wymyślił sobie, że wraz z małżonką pojadą na kilka tygodni urlopu pomagać biednym dzieciom w Afryce. Żeby było taniej, bo przelot samolotem kosztuje, sprytnie podpięli się pod przykościelną organizację. Wszem i wobec ogłosił na swoim profilu na portalu społecznościowym, że zbiera nowe ubrania i zabawki. Wzbudził tym ogromny respekt swojego kółka wzajemnej adoracji nowobogackich hedonistycznych komentatorów, którzy wyrażali podziw dla jego wzniosłej idei.

Pewnie nawet słowem bym nie wspomniała o "wakacjach życia", jak je sam Sebcio nazywa, gdyby nie jeden szczegół - lans na cudzej krzywdzie. Codziennie widzę nowe zdjęcia smutnych, chorych i nieszczęśliwych dzieciaków, opatrzone odpowiednimi komentarzami autora - a to, że rozdawali im cukierki i nie dla wszystkich starczyło, a on nawet nie zdawał sobie sprawy czym dla takiego brzdąca jest zwykła czekoladka.

Nie zdziwiłabym się, gdyby Sebcio, czy jego żona byli nauczycielami albo ludźmi choćby w stopniu podstawowym posługującymi się językiem angielskim, albo lekarzem, czy pielęgniarką, albo inżynierami znającymi się na kopaniu studni tak potrzebnych w Afryce. Ale tak nie jest. Po co więc tam pojechali i czy ich obecność jest tam niezbędna?

I tak się jeszcze głośno zastanawiam - ile cukierków, czy misek ryżu i mięsa można byłoby kupić za cenę przelotu tam i z powrotem oraz wiktu i opierunku podczas całego pobytu takich osób jak Julia i jej mąż? Poza tym, jeśli tak bardzo chcieli pomagać biednym dzieciom, wystarczyło zejść z tej swojej wieży i iść do pierwszej lepszej państwowej szkoły, w której można było opłacić obiady tym, których rodziców nie stać nawet na jeden ciepły posiłek w ciągu dnia.

No tak - ale zapomniałam o jednym - przecież w takim przypadku lans nie byłby aż tak spektakularny. Zawsze lepiej sfotografować się na tle małego, płaczącego dziecka o innym kolorze skóry, bo wygląda się egzotyczniej.