Chyba każdy czasami narzeka, czy marudzi. Raz rzadziej (jak jest dobrze), raz częściej (jak jest źle). Są też tacy, którzy narzekają i marudzą ZAWSZE, uprzykrzając życie wszystkim wokoło. Najgorsze jest to, że nie zdają sobie wcale z tego sprawy.
Kaśkę znam od kilku lat. Na początku wydawała mi się bardzo wesołą, uśmiechniętą i radosną osobą. Jak się później okazało, były to jedynie pozory, bo kiedy zaczęłyśmy się spotykać raz lub dwa razy w miesiącu, poznałam jej drugą naturę.
Każdy powód był dobry do narzekania. Zaczynało się zwykle od pogody - za zimno, za gorąco, za mokro, za sucho, za bardzo wieje albo nie wieje wcale. A potem już lawina toczyła się samoistnie. Buty w sklepie nie takie, ubrania też nie, a tak w ogóle pieniędzy brakuje, jedzenie niedobre, ludzie okropni, itp., itd. I tak kilka godzin bez przerwy.
Próbowałam pokazywać jej dobre strony tego, co jest i co może być. Słyszałam wtedy: "tak, ale..." I odwracanie kota ogonem, żeby znowu pomarudzić. Dla zasady, żeby nie wyjść z wprawy. Miałam wrażenie, że malkontenctwem odbierała sobie całą radość życia. Na szczęście umiałam się ochronić przed jej słowami.
Kaśka nie zmieniła swojego zachowania. Nadal narzeka. Powiedziałabym nawet, że jeszcze bardziej i nie sądzę, by istniał choćby cień szansy na poprawę takiego nastawienia. Spotykam się z nią o wiele rzadziej niż wcześniej, ale nie mam z tego tytułu wyrzutów sumienia. Nie jestem w stanie jej pomóc. No i nie chcę wciąż słuchać tamtych dwóch magicznych słów "tak, ale..."