Wstaliśmy wczoraj jeszcze wcześniej niż słońce. Pożegnaliśmy się z naszą panią, dziękując za pobyt i obiecując powrót za rok. Kiedy jechaliśmy autobusem przez most pontonowy, mogliśmy podziwiać parującą Martwą Wisłę.
Na peronie znowu uskutecznialiśmy bieg z walizkami, bo w żaden sposób nie dało się zrozumieć komunikatu przez dworcowy megafon. Bałam się, że nie zdążymy wsiąść do pociągu, bo tym razem nasz wagon był przedostatnim. Kiedy już się usadowiliśmy na swoich miejscach, Mąż chciał mnie sprzedać i nawet znalazła się jedna chętna - kobieta, która siedziała naprzeciwko mnie - w pięknych czerwonych koralach na szyi i podobnej bransoletce na ręce, która wysiadła w stolicy.
W wagonie było pełno ludzi - trzy przedziały zajęli konduktorzy z towarzyszącymi im paniami oraz księdzem - wszyscy razem wysiedli w Malborku. W kolejnym przedziale siedzieli panowie w wieku po pięćdziesiątce, pijący, palący i bluzgający na prawo i lewo. Mąż musiał interweniować u kierownika pociągu, bo miałam wrażenie, że jesteśmy w melinie. Na szczęście ekipa Edków, Zenków i jeszcze innych bliżej nieokreślonych imion (wydzierali się tak głośno, że nie dało się nie usłyszeć) wysiadła w Iławie. W przedziale obok jechała Polka z Angielką. Ta druga została okradziona przy wsiadaniu na dworcu w Sopocie. Ktoś usilnie "pomagał" jej dostać się do pociągu. W związku z tym w Tczewie mieliśmy wizytę panów ze Straży Ochrony Kolei, którzy wyjaśniali całą sprawę.
W Warszawie staliśmy na Dworcu Centralnym ponad pół godziny. Tam dosiadł się do nas Francuz, wracający z Hongkongu, a celem jego podróży było nasze miasto. Zmęczony, spał trochę, ale potem się obudził i zaczęliśmy rozmawiać po angielsku. To miał być jego pierwszy pobyt w naszym kraju. Był zdumiony ilością lasów i pól, które obserwował przez okno, zastanawiając się gdzie (i czy w ogóle) mamy jakieś miasta. Przewałkowaliśmy tematy polityczne, ekonomiczne, geograficzne, społeczne, kulturalne, damsko-męskie - interesowało go wszystko, co dotyczy Polski.
Dotarliśmy do domu i padliśmy po prawie jedenastu godzinach spędzonych w pociągu. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się nie rozpakować walizek po przyjeździe. To oznacza tylko jedno - potworne zmęczenie. Spaliśmy ponad dziesięć godzin, a dzisiaj (żeby nie wyjść z wprawy i podtrzymać kondycję) urządziliśmy sobie kilkukilometrowy spacer.
Parująca Martwa Wisła na tle wschodzącego słońca była ostatnim obrazem, jaki zapamiętałam z Sobieszewa |
Pożegnaliśmy słoneczny Gdańsk, obiecując powrót do niego za rok |