Praktycznie całe dnie spędzane na świeżym powietrzu. Pobudka około siódmej lub siódmej trzydzieści. Organizm sam sobie regulował długość snu. Zmęczenie fizyczne, ale nie psychiczne. Ograniczenie makijażu do oprószenia twarzy pudrem i leciutkim pociągnięciu rzęs tuszem, a ust bezbarwną pomadką. Zero jakichkolwiek dolegliwości poza bólem stóp, mięśni łydek oraz kręgosłupa - wszystko reakcją na zmianę trybu życia z siedzącego na chodzący. Tak wyglądał mój pobyt nad morzem.
Wypoczęłam maksymalnie. Nabrałam dystansu do wielu spraw, które mnie gryzły przed wyjazdem. Uodporniłam się na to, na co wpływu nie mam i mieć nie będę. Zrelaksowałam ciało i ducha. Doceniłam (po raz kolejny) piękno natury i ciszę, w którą uwielbiałam się wsłuchiwać. Delektowałam się chwilą.
Jeśli nic nie stanie nam na drodze, za rok wracamy do naszej pani do Sobieszewa. Już jej o tym powiedzieliśmy. Ucieszyła się. Chyba nas polubiła. Wczoraj wysłaliśmy do niej pocztówkę z podziękowaniami. Warto było zaryzykować w ciemno. Naprawdę.
Dobrze, że wzięliśmy ze sobą dziadka. Dzięki temu mogliśmy na bieżąco zrzucać fotki z aparatu na dysk i kasować te, które nie wyszły. Teraz chyba nie dałabym rady przebrnąć przez te trzy tysiące zdjęć, które tam zrobiłam.
Chwile zaklęte w obrazy. Patrząc na nie, przypominam sobie więcej. Czuję smak i zapach, słyszę dźwięki natury lub muzykę, która w tamtym momencie dobiegała gdzieś z głośników. Najbardziej przemawia do mnie właśnie obraz. Dopiero potem dołączają inne zmysły.
Ciałem jestem tutaj, ale serce zostało nad morzem. Ta miłość chyba nigdy się nie skończy. Rośnie z każdym kolejnym wyjazdem. Już czekam na wrzesień 2013.