Wymyśliłam sposób, żeby pogodzić jedno z drugim. Skazałam Męża na kuchenną banicję. Nie, żeby coś tam miał pichcić, ale żebym ja się nie udusiła od oparów przepisanego mu lekarstwa. Dziś bowiem przypadł dzień smarowania tym cuchnącym siarkowo-smolistym kremem. Uzbrojona w rękawiczkę, rozprowadziłam paskudztwo na skórze Dyrektora Wykonawczego, dałam mu okulary, książkę i telefon, a także kupione wczoraj specjalnie dla niego ciastko (na osłodę życia i na przekupstwo obuwnicze) i wydelegowałam do kuchni.
Porozumiewaliśmy się (jak na nowoczesne małżeństwo przystało) za pomocą sms-ów (Mąż) oraz rozmowy telefonicznej (ja). W końcu mamy te dwa tysiące minut jedno do drugiego co miesiąc, to trzeba z tego jakiś użytek zrobić. Po mniej więcej dwugodzinnym rozstaniu, Dyrektor Wykonawczy powrócił do mnie - cały i pachnący.
A teraz pojechał biedak do lekarza na kontrolną wizytę. Beze mnie, bo ja mam niedługo swoje spotkanie z panią doktor pulmonolog, która znowu każe mi robić to, czego nie lubię, czyli dmuchać co sił w płucach. Ale jak już płacę, to przynajmniej mnie osłucha, bo coś mi tam świszczy w klatce piersiowej, a nie przypominam sobie, bym ostatnio połknęła jakiś gwizdek.