Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 20 października 2012

696. Incognito


Na torze kartingowym spędziliśmy z Mężem prawie cztery godziny. Byłoby o wiele szybciej i sprawniej, gdyby ktoś z organizatorów był na tyle zorganizowany, żeby mieć kontrolę nad tym, co się tam działo. A tak była jedna wielka niewiadoma, szukanie tego kto wie, dopytywanie, itp., itd.

Ludzie wchodzili i wychodzili. Siadali i wstawali. Dostawali do wypełnienia formularze rejestracyjne, w zamian za które zostawali obdarowani kartami członkowskimi toru. Też mamy swoje - profesjonalne, z kodem kreskowym, po zeskanowaniu którego wczytywano do systemu nasze dane przed każdym przejazdem. W rubryce 'nickname' już miałam wpisać "Karioka", ale stwierdziłam, że może niekoniecznie.

Żadnego szkolenia, objaśnienia, nic. Kominiarka, kask, wsiadać i jechać. Nie dziwne, że w takiej sytuacji nie odważyłam się prowadzić. Bo niby jak? Nie mam prawa jazdy. W życiu nie siedziałam sama za kierownicą. Nie wiem gdzie jest gaz, a gdzie hamulec i jak się jeździ. Wolałabym, żeby ktoś mnie przeszkolił i dał szansę na jazdę testową. Bardzo chciałam być uczestnikiem wyścigu, tylko jak?

Po długich poszukiwaniach chyba (?) jednego z organizatorów Mąż dopytał, czy możemy jechać razem - w dwuosobowym gokarcie. Okazało się, że tak. No to pojechaliśmy. Dyrektor Wykonawczy nie założył okularów, a że cierpi na astygmatyzm, normalne, że trochę się poobijaliśmy o bandy. Na prostej próbował nadgonić, ale cudów nie ma - w dwie osoby nie ma szans przegonić jednego zawodnika - bez względu na umiejętności kierowcy tandemu. Ciągle krzyczałam "zwolnij", "nie tak szybko" na przemian z "ale fajnie". A w myślach miałam jedno: "żebym tylko nie zwymiotowała, żebym tylko nie zwymiotowała".

W drugim przejeździe nie chciałam już uczestniczyć. Za dużo stresu jak dla mnie. Wysiąść nawet nie mogłam - tak mi się nogi trzęsły. Chciałam, żeby Mąż pojechał sobie sam. Okulary i brak balastu w mojej postaci i tak nic mu nie pomogły, bo przyjechał ostatni. Ale przynajmniej miał z tego frajdę. A ja patrzyłam na niego z góry. Ze schodków.

Nie dostaliśmy żadnego pucharu, szampana, czy nagrody pocieszenia. Wszyscy byli lepsi, ale szanse i tak były nierówne, bo wydało się, że część osób regularnie odwiedza tamten tor. Mieli swoje prywatne kominiarki, kaski i rękawiczki.

Towarzystwo było w większości męskie. Kobiet zaledwie kilka i chyba dlatego pozwalały panom na niewybredne żarty pod swoim adresem. Żenada i niesmak. Czasem dobrze jest przyjść gdzieś na gościnne występy, popatrzeć na zachowania innych i pójść w swoją stronę wiedząc, że masz marne szanse na ponowne spotkanie którejkolwiek z tych osób.

Panowie siedzieli w swoich firmowych grupkach. W ruch szły komórki, zegarki i inne gadżety, które sobie porównywali. Plus walka na torze - kto pierwszy. Testosteronem - jak powietrzem - można było oddychać. Panie usiłowały zwrócić uwagę panów chichami śmichami - niczym mało dojrzałe gimnazjalistki. Żenada i niesmak po raz kolejny.

Prawie cztery godziny siedzenia na torze z prawie siedemdziesięcioma osobami. Do picia kilka kartonów soków, woda, kawa i herbata z dwóch (!) termosów oraz koreczki, pączki i muffinki. Wszyscy byli głodni. Bez wyjątku. O sobie nawet nie wspomnę.

Kolejna (?) chyba organizatorka poinformowała o autokarze stojącym przed budynkiem, który miał nas zawieźć do restauracji. Wyszliśmy. Autokar stoi, ale kierowcy w nim nie ma. Po dłuższej chwili zguba się znalazła. Bezpiecznie dojechaliśmy na miejsce. Jeszcze podczas jazdy, co bardziej spragnieni procentów, namawiali zwycięzców do otwarcia swoich szampanów. Bezskutecznie.

Weszliśmy na salę. Stoły nakryte. Świece się palą. DJ puszcza muzykę. Kelnerzy czekają na organizatora. Ludzie siedzą głodni. Była już dwudziesta pierwsza, a obiad jadłam o czternastej. Domyślam się, że inni podobnie. Zamiast jedzenia kelnerzy przynieśli wódkę. Dopiero po kilkunastu minutach dostaliśmy zupę. Jeden z obsługujących panów chyba zauważył głód w moich oczach, bo powiedział, że ciepłe dania możemy sobie nakładać sami.

Poszliśmy po talerze, nałożyliśmy po kawałku grillowanego łososia, do tego kilka pieczonych ziemniaków i trzy rodzaje surówek. Zjedliśmy już kiedy doniesiono przystawki. Pal sześć kolejność - mały talerzyk i po jajeczku, rybie po grecku i sałatce greckiej. Próbowaliśmy napić się wina, ale na próbie się skończyło, bo - co z tego, że francuskie, jak kwas okropny. Zostaliśmy przy soku. Była 21:45. Popatrzyliśmy na siebie, wstaliśmy i poszliśmy na autobus. I tyle nas widzieli.

Zawsze pamiętam pewną mądrą radę: "wyjdź wtedy, kiedy się dobrze bawisz". Po angielsku, jakbyśmy szli na papierosa, opuściliśmy salę i restaurację. Bez żalu. Przynajmniej zachowaliśmy jeszcze w miarę dobre wspomnienia. Nie musieliśmy patrzeć na skutki działania wódki na pusty żołądek, bo co poniektórzy zdążyli w osiem osób opróżnić półlitrową butelkę jeszcze zanim kelner postawił przed nimi talerz z zupą.

Bilans jest następujący - dostaliśmy dwie karty członkowskie i dwie kominiarki, za które normalnie musielibyśmy zapłacić. Raz pojechaliśmy dwuosobowym gokartem. Mąż pojechał dwa razy. Za darmo. Gdybyśmy mieli sobie za to wszystko zapłacić, musielibyśmy wyłożyć około 120 złotych. Do tego dochodzi darmowy dojazd do restauracji plus konsumpcja.

Jeśli - z czyjegoś założenia - miała to być impreza integracyjna - może doszło do niej po naszym wyjściu. Chociaż nie sądzę, bo ludzie i tak siedzieli w swoich podgrupach. Nie mieszali się ze sobą. A organizator/organizatorzy (?) nawet nam się nie przedstawili. My nie wiedzieliśmy kim są inni, a oni nie wiedzieli kim jesteśmy my. Incognito.

Mąż z lewej, ja z prawej