Kiedy dwa lata temu leżałam w szpitalu i kiedy oboje z Mężem wiedzieliśmy już, że stracimy naszego Synka, zaczęliśmy rozmawiać o śmierci. Otwarcie, szczerze, długo, poważnie. Wtedy oboje byliśmy najbliżej jej i siebie nawzajem. Doświadczyliśmy jej obecności. Musnęła nas. Namacalnie. Psychicznie, a mnie jeszcze dodatkowo - fizycznie. Po powrocie do domu Mąż przyznał się, że świadomy utraty dziecka, bał się o moje życie. W przeciwieństwie do mnie, bo ja czułam spokój i opiekę. Któryś już raz w życiu odczuwałam obecność Boga przy sobie w tamtych chwilach. Wiedziałam, że będę żyć.
Temat umierania powraca między nami. Nie dalej jak wczoraj usłyszałam pytanie o to jak chciałabym być pochowana. I znowu czas spędzony na obopólnej wymianie przemyśleń. Ponieważ jesteśmy osobami wierzącymi, wiemy, że życie tu na ziemi, jest tylko stanem przejściowym. Tam jest już nasz Synek. Każdy dzień przybliża nas do poznania Go i zobaczenia jak wygląda. Może to dziwnie zabrzmi, ale czasem nie mogę się doczekać swojej śmierci.