Przedwczoraj pisałam o niespodziewanym spotkaniu w zaskakującym miejscu. Wczoraj dostałam SMS od Trzeciej, a w nim słowa: "tęskno mi za tobą" i pytanie o to, kiedy się zobaczymy. Ucieszyłam się bardzo - aż podskoczyłam z wrażenia na klękosiadzie. Zamiast odpisywać (niektórzy wiedzą jak tego nie lubię) od razu zadzwoniłam. I znowu to nasze "cześć kochana" poparte szerokim uśmiechem, który zawsze da się rozpoznać, nie widząc twarzy. "Randka" z Trzecią wstępnie wyznaczona na jutrzejsze popołudnie.
Siedzieliśmy sobie wieczorem z Mężem jak stare, dobre małżeństwo. Najpierw film, a potem tak nas wciągnęły lektury, że zanim się obejrzeliśmy, trzeba było iść spać. Ja wsiąknęłam w temat slow life za sprawą ostatnio nabytej książki o powolności, od której nie mogłam się oderwać. Dyrektor Wykonawczy zgłębiał "Bzyka" Mary Roach. W łazience opowiadał mi z przejęciem o procesie sztucznego zapłodnienia świni opisanego na kartkach tamtej pozycji. Hm, sądząc po tytule, nigdy bym się nie spodziewała tak naukowej zawartości.
Dzisiaj rano poszliśmy z Mężem na nasz pobliski bazarek po świeże warzywa. Na przejściu dla pieszych minęła mnie jakaś kobieta idąca z przeciwka. Dotknęła rękawa mojej kurtki, uśmiechnęła się i powiedziała "dzień dobry". Odwzajemniłam się tym samym, chociaż do tej pory zachodzę w głowę kto to był. Myślę, że chyba mnie z kimś pomyliła, bo pamięć do twarzy mam dobrą.
Już na targu, Dyrektorowi Wykonawczemu zachciało się kapusty kiszonej, którą wcinał prosto z woreczka, tuż po odejściu od straganu pana, zachwalającego swój towar stwierdzeniem, że po kwaśnym to same chłopaki się rodzą. Westchnęliśmy sobie z Mężem i uśmiechnęliśmy się tylko do siebie.
Kupiliśmy ciastka maślane pełnoziarniste, które ostatnio poleciła mi Agata i wracaliśmy już do domu. W pewnym momencie stanęłam i zaczęłam wdychać powietrze przesycone zapachem mokrych liści spod kasztanowca. Słońce grzało, a ja stałam, robiąc wdech - wydech i tak kilka razy. Mąż przerwał moją aktywność oddechową twierdząc, że w domu czeka na mnie niespodzianka jedzeniowa.
Kiedy wychodziliśmy, wyjęłam z lodówki pieczarki oraz jajka, bo po powrocie miałam zamiar usmażyć dla nas omlety, więc tym bardziej zbaraniałam, nie wiedząc o co chodzi. No i zaczęłam wypytywanie - czy to pizza, a może pierogi, czy ja w ogóle to lubię i czy aby na pewno nie będzie w składzie koperku. Dyrektor Wykonawczy tylko się śmiał. Miał niezły ubaw, bo byłam totalnie zdezorientowana. Na dodatek zadzwonił do matki, prosząc o ewentualne odebranie zamówienia oraz zapłacenie - jeśli dostawca przyjedzie przez naszym przyjściem.
Ledwo weszliśmy do mieszkania, moja rodzicielka (za moimi plecami) robiła porozumiewawcze miny do Męża, a ja (głodna jak wilk) czekałam niecierpliwie. W końcu usłyszałam dzwonek do drzwi. Dyrektor Wykonawczy zostawił mnie w pokoju i poszedł otworzyć, a potem uciekł do kuchni. Tam zobaczyłam co jest grane. Zupa z glonami, sajgonki, pierożki, krewetki w cieście oraz sushi. To była największa niespodzianka. Z okazji rocznicy - dzisiaj minęło dokładnie trzy i pół roku od naszego ślubu kościelnego.
Mąż celowo nic mi nic nie powiedział przed wyjściem, żeby uśpić moją czujność i żebym niczego się nie domyśliła. Dlatego czekały na nas pieczarki i jajka, które powędrowały z powrotem do lodówki. Będą w sam raz na jutrzejszy obiad.
Pojechaliśmy na cmentarz także dzisiaj. Przy grobie dziadków spotkałam znajomą mojej ciotki, którą odwiedzałam jako mała dziewczynka. Ona pozwalała mi stukać na swojej maszynie do pisania. Ani ja jej, ani ona mnie nie poznała, ale po chwili wyjaśnień wiedziałyśmy kto jest kim.
A po powrocie do domu zastałam w pokoju dużą kopertę z moim imieniem i nazwiskiem, ale o jej zawartości napiszę już w osobnym poście.