Tego jeszcze nie było, żebym własnemu Mężowi wyrywała książkę z rąk. No prawie, ale blisko. Wystarczyło, że na chwilę ją odłożyłam. Patrzę, a Dyrektor Wykonawczy zasiadł do jej czytania. Musiałam walczyć o swoje. Tak mu się spodobało to, co referowałam po zapoznaniu się zaledwie ze wstępem, że nie omieszkał osobiście sprawdzić u źródła wszystkich rewelacji.
Jak mamy oboje dobry humor (dość często się tak właśnie zdarza) zamieniamy wady (choć to o wiele za duże słowo) Męża w zalety. I tak, na przykład, nie mówię mu, że się grzebie, tylko że jest slow i się delektuje każdą czynnością. Albo nie zarzucam mu, że jest roztargniony jak czegoś zapomni, tylko mówię, że jest wolny i nieskrępowany okolicznościami zewnętrznymi.
"Pochwała powolności" mnie wciągnęła na dobre, ale mimo że przeczytałam już dwa rozdziały, wrócę raz jeszcze do wstępu. Celowo i z premedytacją. Przecież nie muszę się spieszyć. Nikt i nic mnie nie goni. Intuicyjne wybory (nie tylko książkowe) to najlepsze decyzje, jakie podejmuję.
Sprawdzam dziś klub polecony przez Trzecią. Okazało się, że pierwsze zajęcia są gratis. Dla mnie to nowość, bo wszędzie gdzie się dowiadywałam takiej możliwości nie było. A tu jeszcze nie dość, że godzina za darmo, w pakiecie mam kwadrans osobistej rozmowy z instruktorem. Trzecia mnie nastraszyła, że pilates jest ciężki, ale idę. Będę ćwiczyć w swoim tempie, w końcu zapoznaję się z ideą slow life, czyż nie?