Wczoraj wieczorem, przed zaśnięciem, jak zwykle rozmawialiśmy sobie z Mężem. Gwoli ścisłości to ja bardziej zdawałam relację z kilku rzeczy, które się zadziały jak się nie widzieliśmy. A potem poszło jak efekt domino - trudne tematy (choroba i śmierć), poważne kwestie (wiara albo jej brak) i tak zeszło prawie do północy. No i efekt w postaci niemożności uśnięcia, a potem wczesnej pobudki gotowy. W międzyczasie dodatkowo jakieś senne koszmary.
Jak już wstałam, to wybrałam się po zakupy. Pogoda słoneczna i wietrzna. Jedna z moich ulubionych. Czasowo byłam szybka (maszerowało mi się wyjątkowo dobrze), odległościowo - rzekłabym, że po trójkącie szłam, niosąc swoją torebkę, która workiem zwana być powinna, mierząc jej gabaryty zawartością, jaką do niej zapakowałam, a mianowicie - parasolkę (zapowiadali deszcz), dwa kolorowe T-shirty (kupione z myślą o pilates), spodnie od dresu (upolowane dla Męża), półtora bochenka krojonego chleba (dla nas i dla matki), słoik dżemu z czarnej porzeczki (lubimy, bo kwaśny), opakowanie łososia (dla mnie na piątek) i sześć tabliczek czekolady. Po te ostatnie wysłała mnie matka, bo w promocji były. Przytachałam to wszystko na ramieniu, gdyż jakoś nie mogę się przekonać do obecnie panującej mody noszenia toreb na przedramieniu, z syndromem wystającego łokcia włącznie.
Już sobie sprawdziłam autobus do klubu i z powrotem, ale Mąż wrócił wcześniej, a mnie jakoś tak smutno i ckliwo się zrobiło. Poza tym deszcz zaczął padać, a wiatr wiać. No i ciemno za oknem. Wybrałam więc pyszne kakao i kolację z Dyrektorem Wykonawczym plus przytulenie w pakiecie. Pilates nie zając, nie ucieknie. Poczeka. Rekonesans zrobię jutro. Nie pali się.