Wiem, wiem - nie jestem normalna, no bo kto normalny lubi listopadowe ciemno, zimno i ponuro oraz deszcz i wiatr? A Karioka jak najbardziej. Padało i wiało, a ja sobie szłam uśmiechnięta i radosna. Nawet parasolki mi się nie chciało rozkładać. Bo i po co? Z cukru nie jestem, nie rozpuszczę się.
Jedynym minusem dzisiejszej aury było chyba ciśnienie i jego wariacje, bo jakby mi ktoś obuchem w głowę dał - tak się czułam. Siedziałam u mojej fryzjerki jak śnięta ryba. Nic to, po powrocie do domu rozpuszczalna Aspiryna została wypita i łepetyna działa jak ta lala. Ale kolacji już nie dałam rady zjeść. Owsiane racuchy w liczbie czterech sztuk jako obiad wystarczyły.
Zwiad w studio fitness zrobiłam - osobiście i naocznie. Z instruktorem rozmawiałam. Nie ma żadnych przeciwwskazań. Nie będzie na mnie krzyczał jak czegoś nie zrobię. Mam ćwiczyć w swoim tempie i się nie przejmować nikim, ani niczym. Śmieszny z niego facet. Taki spokojny, grzeczny i pogodny. Typ bardziej misia niż tygrysa. Zupełnie jak Mąż, choć o wiele szczuplejszy od Dyrektora Wykonawczego. I ma takie ciepłe piwne oczy - moje ulubione.
Studio ma klimatyzację, dwie oddzielne szatnie, w których są szafki zamykane na kluczyki wydawane w recepcji. Widziałam salę do ćwiczeń - spora, przestronna, ze szklanymi zamykanymi drzwiami. Maty mają na stanie. Wystarczy strój, buty, butelka wody i na zajęcia marsz.
Mam tam świetny dojazd autobusem, bo lokalizacja jest genialna. Podobnie jak godzina rozpoczęcia, która przechyliła szalę na korzyść tego właśnie miejsca. Miałam jeszcze jeden klub w zanadrzu (ten, do którego wczoraj nie dotarłam), ale dziewiętnasta to stanowczo za późno jak dla mnie.
Zawsze powtarzam, że pierwsza myśl jest najlepsza, bo intuicyjna. Ten klub i pilates wypatrzyłam na samym początku swoich poszukiwań, ale zachciało mi się jeszcze jogi oraz salsy. I co z tego wyszło? Wielkie nic. Dlatego dzisiaj triumfalnie ogłaszam powrót do źródeł, a w przyszłą środę melduję się na zajęciach. Hurra!