Od jakiegoś czasu mieliśmy z Mężem spokój, ale dzisiaj znowu był problem przy kasie w supermarkecie. Z czym? Ano z kolejnością stawiania produktów na taśmie, a potem z ich ułożeniem z powrotem w wózku. Tak, tak - ja wiem, ale nasze kłótnie dotyczą takich właśnie bzdetów. Kwestie zasadnicze nigdy nie były i nie są przedmiotem jakichkolwiek sporów małżeńskich.
Dyrektor Wykonawczy się złościł, ja też, a tak naprawdę jedno drugiemu chciało ułatwić życie i zrobić dobrze sobie nawzajem - oczywiście każde z nas według swojej miarki tego, co tym "dobrze" jest i jak ono wygląda. No i się doigrałam.
Pani kasjerka patrzyła na naszą dwójkę z rozbawieniem kiedy jedno instruowało drugie co, gdzie i jak ma kłaść. Mąż skorzystał z okazji i zadał jej jedno magiczne pytanie, które już nieraz padło w stosunku do innych osób:
- Może chce pani kupić moją żonę?
- On mnie tak próbuje sprzedać od jakiegoś czasu, ale chętnych brak - wyjaśniłam.
- Dopiero by potem płakał za panią jakby ktoś się skusił - rzuciła kobieta w moją stronę.
- To samo usłyszał ostatnio od pewnej pani w pociągu, z którą jechaliśmy w przedziale, a która była chętna mnie kupić - dodałam.
- Ale może pani ją jednak kupi? - nalegał Dyrektor Wykonawczy.
- Pana żona nie ma kodu - odpowiedziała kasjerka z uśmiechem.
- Jak to? Przecież ja mam swój osobisty, unikatowy i jedyny kod DNA - wtrąciłam przytomnie.
- No tak, ale jego się nie da zeskanować - usłyszałam od pani.
- Widzisz, mówiłam ci, że nikt mnie nie kupi - powiedziałam do Męża.