Ocknęłam się dzisiaj, że miałam wyznaczyć sobie termin kontrolnej wizyty u mojego endokrynologa. Ostatni raz odwiedziłam go pod koniec czerwca (jak ten czas leci). Zadzwoniłam do przychodni i usłyszałam, że pana doktora nie ma już do końca roku, bo wyczerpał się limit pacjentów w ramach kontraktu z NFZ. Mało tego - do lipca brak jest wolnych terminów.
Pisałam już kiedyś, że mam szczęście do ludzi. Tamta przychodnia jest malutka i kameralna. Zapisałam się do niej ponad cztery lata temu. Znam obie panie rejestratorki oraz ich zastępczynię. Czasem bywałam tam codziennie przez kilka tygodni - na wielu seriach bolesnych zastrzyków, które miały mi pomóc w walce z anemią. Lubię rozmawiać, więc nie mogłam odmówić sobie tej przyjemności z tamtymi paniami. Teraz jak dzwonię, od razu poznają mnie po głosie.
Wracając do porannego telefonu... Grzecznie spytałam, czy dla stałej i wiernej pacjentki nie znajdzie się jakieś wolne miejsce zaraz na początku przyszłego roku. Moja ulubiona rejestratorka pomyślała, popatrzyła i wyznaczyła mi termin - po dwudziestym stycznia. I jak tu nie być miłym i nie lubić tam chodzić?