Tak prozaiczna czynność jak poranna kąpiel nie wydaje się być zbyt skomplikowanym rytuałem. A jednak dzisiaj stało się inaczej. Do wanny weszłam bez problemu, ale wyjść z niej graniczyło już z cudem. O swoim istnieniu przypomniał sobie bowiem mój wspaniale skrzywiony i zakręcony (bynajmniej nie pozytywnie) kręgosłup.
Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio z tym właśnie problemem odwiedziłam mojego ukochanego lekarza. Recepty są zawsze dwie - jedna na garść leków rozluźniających napiętą i tak sytuację w dolnej części pleców oraz druga - na zastrzyk ze sterydami w cztery litery, do wkłucia na miejscu. Dawka tak końska, że aplikować ją można jedynie raz na pół roku.
Klękosiad sprawdza się znakomicie - faktycznie odciąża to, co powinien, bo jak widać skoro piszę - znaczy, że żyję. Co prawda kiedyś jedna pani neurolog na moje pytanie: "co mam robić jak mnie złamie?" doradziła leżenie na podłodze na plecach z ugiętymi w kolanach nogami. Na moje kolejne: "jak długo?" usłyszałam, że dopóki nie przejdzie. Chyba nie ma się co dziwić, że więcej do tamtej lekarki nie poszłam, bo zapewne do tej pory bym sobie tak jeszcze leżała.
W domu Mąż i matka zwarli szeregi przeciwko mnie i odbyli potajemną naradę, co chwilę - naprzemiennie - bombardując mnie dobrymi radami w stylu: "idź do lekarza, bo jest weekend, a na pogotowiu znowu cię nafaszerują narkotykami". Bo tak faktycznie kiedyś się stało. Dyżurujący młody człowiek w białym fartuchu zaaplikował mi takie środki, że prawie miałam wizje i odloty, a zasypiałam na stojąco.
Dla świętego spokoju Męża i matki, ale przede wszystkim dla dobra własnego zarejestrowałam się więc na dzisiejsze popołudnie do doktora Tomasza. A miłą panią rejestratorkę poinformowałam, że jak ma zły dzień i chce się na kimś wyładować, to może sobie potem ulżyć i wbić mi igłę w cztery litery.