Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 23 listopada 2012

774. Wesoła poczekalnia

Jakoś się ubrałam i nawet buty sobie sama założyłam i zawiązałam sznurowadła. Kogo połamało, ten wie, że to jest nie lada wyczyn. Potem szłam, balansując ciałem (zupełnie jak ptaki na przewodach wysokiego napięcia siedzące), bo nieznaczne wychylenie w tył lub w przód uruchamiało potok brzydkich słów, padających w myślach. Za to na głos (szeptem, żeby nie było, żem wariatka) mówiłam do siebie jak mantrę: "nic mnie nie boli, nic mnie nie boli". Aż do kolejnego wychylenia albo obejrzenia się za fajnym facetem na ulicy.

Najpierw księgarnia, bo okazało się, że w trakcie rozmowy telefonicznej pani rejestratorka poprosiła mnie o przyniesienie zeszytu w kratkę, 32-kartkowego. Teraz nie będzie kart, a lekarze mają zapisywać wszystko z kajetach. W domu miałam, ale za grube, więc trzeba było kupić. Wybór okładek zaczynał się od różowych lalek Barbie, a kończył na wojskowych samolotach. Wzięłam zatem mniejsze zło. Potem wszyscy siedzieliśmy w poczekalni, porównując okładki. Całkiem fajny widok - banda dorosłych, dzierżąca w dłoniach zeszyty w misie, hipcie, kaczuszki, żołnierze i inne takie.

Tyle ludzi, ile dzisiaj było u mojego doktorka, to chyba nigdy jeszcze nie widziałam odkąd zapisałam się do tamtej przychodni. Jak przyszłam, byłam chyba dziesiąta. Kiedy wychodziłam (około 18:30) wciąż tam siedziało kilkanaście osób. Gwoli ścisłości, przychodnia jest czynna do osiemnastej. Pisałam, że doktor Tomasz jest kochany, bo siedzi do ostatniego pacjenta i nikomu nie odmówi pomocy.

Jedni po receptę, inni po zwolnienie albo jakieś zaświadczenie. Były też przypadki poważne - poparzenia, które należało oczyścić i zabandażować rany, zapalenie oskrzeli, gorączka, kręgosłupowe połamania (tak, tak - nie byłam jedyna) i jakieś niewiadome, nabzdyczone i nierozmowne. Nie pytałam - kto chciał, sam mówił co mu dolega. Było wesoło. 

Już kiedyś pisałam, że czasem zdarza się fajna ekipa w poczekalni i wtedy czas szybko mija. Jedna pani czytała informacje na odwrocie kalendarza na przyszły rok. Zanim weszła do gabinetu, zdążyła przerobić osiem miesięcy. Druga namiętnie rozmawiała przez telefon, co trochę powtarzając: "tak, słoneczko; tak, myszeczko; tak, kochanie". Panowie przeważnie czytali gazety, ale był też jeden komórkoholik ze słuchawką w uchu, który nawet podczas korzystania z toalety, nie przestawał gadać.

Przede mną czekała bardzo sympatyczna babeczka z córką. Jak się okazało, dziewczyna miała trzynaście lat, a wyglądała na przynajmniej pięć więcej. Wyższa i grubsza ode mnie. 184 cm wzrostu i ponad 80  kg wagi. Jej brat ma za to dwa metry, więc jest szansa, że mu dorówna, bo wciąż rośnie. Jej mama opowiadała mi różne ciekawe i praktyczne historie - gdzie w naszym mieście można kupić długie spodnie; jak je naciągnąć, żeby były jeszcze dłuższe oraz gdzie sprzedają duże numery butów (jej latorośl nosi rozmiar 42). 

Było także o zdrowiu - o irydologu, u którego była, a który zajrzał jej w oko, zamknął oba swoje i zaczął recytować wszystkie choroby, czające się w jej ciele. Zostałam nawet poinformowana gdzie on przyjmuje, jak się nazywa i ile bierze za wizytę. Sprezentowano mi także numer telefonu do szeptuchy (ciocia Wiki pomoże). W ogóle miałam wrażenie, że moja rozmówczyni bardzo lubi niekonwencjonalne metody leczenia, ale jej święte prawo. Może i coś w tym jest, nie wiem, ale na razie jakoś niespecjalnie mam ochotę się o tym przekonać.

Wreszcie, po dwóch godzinach siedzenia i wiercenia się na krześle, weszłam do gabinetu. Tradycyjne badania, czyli noga w górę, noga w dół, a później pan doktor pokazał mi arcyfajny sposób wstawania z łóżka, do którego potrzebna jest druga osoba, czyli w moim wypadku Mąż. Popukał mnie potem szczytowo (jak sam dodał: "nie mylić ze szczytowaniem") w głowę i wypisał leki oraz maść na dziesięciodniową kurację. Tym razem obeszło się bez sterydowego zastrzyku, bo byłam w znacznie lepszej kondycji niż ostatnio. No chyba, że do wtorku mi ból nie odpuści, mam przyjść ponownie. 

I jeszcze jedno - pilates... Bardzo możliwe, że ubiegłotygodniowe zajęcia i moja na nich aktywność spowodowały dzisiejszy uraz (taka bomba z opóźnionym zapłonem), więc na razie dla Karioki wstęp wzbroniony na salę ćwiczeń w klubie. A jak mówiłam Mężowi, że ja to już jestem w takim wieku, kiedy tylko babcine kapcie na stopy, polarowy kocyk na nogi, gruby sweter, okulary na nos, kot na kolana i druty w ręce, szaliki dziergać, to mi nie wierzył.