Już cztery razy, w odstępie zaledwie kilku tygodni, spotkałam na ulicy moją znajomą, z którą chciałam rozluźnić kontakty, gdyż (tak, jak pisałam) tematyka poruszanych przez nią spraw kręciła się wokół marudzenia, narzekania, labidzenia oraz przechwalania się.
Trzy razy szłam z Mężem. Zatrzymaliśmy się, grzecznościowo spytaliśmy co słychać. Zobaczyliśmy wciąż tę samą skrzywioną minę. Raz z Pierwszą. Wtedy skończyło się tylko na wymianie "cześć" na pasach, przez które przechodziłyśmy w przeciwnych kierunkach.
I właśnie tak chcę, by pozostało - na przypadkowych spotkaniach gdzieś w mieście. Chwila rozmowy w zupełności mi wystarczy. Na więcej nie mam chęci i nie mam zamiaru się do tego zmuszać. W żaden sposób.
Ulżyło mi i nie mam wyrzutów sumienia, ani poczucia winy. Wręcz przeciwnie - jest mi lżej i lepiej, bo nie dusi mnie świadomość wiszącej nade mną czarnej chmury. Najtrudniej było podjąć decyzję, bo kwestia jej wcielenia w życie stała się naturalną konsekwencją. Da się!