Ciekawa rozmowa z drugim człowiekiem, wciągająca lektura, dobra muzyka, opisywanie co mi w duszy gra oraz fotografia - przy tych czynnościach zawsze odpływam. Tracę rachubę czasu. Zapominam gdzie jestem. Nic, poza tym, co mnie akurat w danej chwili pochłania, się wtedy nie liczy.
Pamiętam dobrze swój pierwszy aparat - radziecki. Drugi też - już japoński. Trzeci wciąż jeszcze leży w szufladzie. Wszystkie były tradycyjne, na kliszę. Trzydzieści sześć klatek, ale w przypadku drugiego potrafiłam często wycisnąć z filmu o trzy lub nawet cztery więcej - wystarczyło tylko wiedzieć jak go umiejętnie założyć.
Czwarty, czyli ten, którym obecnie robię zdjęcia <KLIK> jest moją pierwszą cyfrówką. Srebrny, dokładnie taki, o jakim kilka lat temu marzyłam. Mały, poręczny, zgrabny. Przedszkolak (wiek 4,5), ale darzę go ogromnym sentymentem. Nie wyobrażam sobie żadnego wyjazdu bez niego. Ani weekendowego wyjścia na spacer.
Od pewnego czasu zaczynam jednak odczuwać pewne ograniczenia i braki mojego aparatu. Chodzi głównie o ilość zdjęć na sekundę (dla mnie bardzo potrzebne i ważne przy obiektach w ruchu) i zbyt mały zoom optyczny (wielce przydatny przy pstrykaniu z dalszych odległości).
Mąż mnie świetnie zna. Moje pasje również. Znalazł mi już zaawansowany kompakt (idealnie genialne rozwiązanie), który spełnia oba moje kryteria w stu procentach. Plus odchylany wyświetlacz. Jedynym jego minusem jest kolor. Czarny... Oto i on - <KLIK>. Na razie niedostępny w Polsce, ale cierpliwie poczekam na niego. Wpisałam na listę marzeń.