Chyba od zawsze lubiłam rozmawiać. Poznawałam w ten sposób drugiego człowieka. Trochę z ukrycia, bo wybierałam list lub telefon. Czasem dość długo trwało zanim zdecydowałam się spotkać twarzą w twarz. Konfrontacja wizualna mogła nieść ze sobą rozczarowanie.
Dawno, dawno temu, kiedy nie było jeszcze komórek oraz naliczania impulsów w telefonach stacjonarnych, słuchawka mojego aparatu była rozgrzana do czerwoności. Wieczory były porą rozmów z ludźmi, których nigdy nie widziałam.
Pamiętam swój rekordowy czas - ponad osiem nocnych godzin, z przerwą na wizytę w toalecie, przegadanych z człowiekiem, który praktycznie bez przerwy mnie rozśmieszał. Spróbujcie się śmiać mówiąc szeptem.
Właśnie - szept... "Szeptem się nigdy nie kłamie"... Jest coś magicznego w brzmieniu tego słowa. Jakaś magia, tajemnica i zagadka. Wiele razy wolałam jej nie odczarowywać i nie rozwiązywać. Żeby się nie rozczarować.
Słuchając nieznanego głosu lubię sobie wyobrażać jak ten ktoś wygląda, jak pachnie, jak się porusza, jaką ma mimikę twarzy. Rozmowa telefoniczna jest idealnym sposobem na pobudzenie własnej wyobraźni. Tej cudzej pewnie też.
Gdybym musiała wybierać, w przypadku ludzi zdecydowanie wolę dźwięk niż obraz. Preferuję ich słuchać niż na nich patrzeć. Koncentrując się na głosie, nic poza nim mnie nie rozprasza. Mogę zamknąć oczy i puścić wodze fantazji.
Wizja i fonia jest dla mnie zabójczym połączeniem. Za dużo elementów składowych, zbyt wiele niuansów, które zakłócają przekaz. Intymność rodzi się w szepcie ciszy, nocą...