Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

911. Przyszywana babcia

Czternaście lat - dokładnie tyle trwała moja z nią znajomość. Poznałam ją mając dwadzieścia dwa lata. Ona była dokładnie o pół wieku starsza.

Okoliczności, w jakich nasze drogi się skrzyżowały, nie były typowe. Ta sama sala szpitalna, na której Ona już leżała, kiedy przywieziono mnie. Cudem odratowaną po próbie samobójczej. Gdy odzyskałam przytomność i zdałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem i co się stało, w głowie pojawiła się znowu ta sama myśl - spróbować jeszcze raz.

Moja obecność była sensacją. Szepty, wymowne spojrzenia innych chorych. Nic sobie z nich nie robiłam. Żyłam w swoim świecie. Jakbym była za szybą. Jakby mnie to nie dotyczyło. Tylko Ona potrafiła wtedy do mnie podejść, porozmawiać, być... Bez wścibstwa, ale z troską, czułością, ciepłem i zainteresowaniem drugim człowiekiem.

Wyszła ze szpitala wcześniej. Wymieniłyśmy się adresami i numerami telefonów, a potem uściskałyśmy na pożegnanie. Obiecałam ją odwiedzić. Mieszkała na wsi. Z synem, synową i wnuczką. Później na świat przyszła kolejna. Jeździłam do niej w miarę możliwości. Każde spotkanie było całodniową wyprawą, czterema autobusami w obie strony. Zawsze czekała na mnie z gorącą herbatą, własnoręcznie upieczonym przez siebie ciastem i pysznym obiadem.

Wszyscy moi i jej znajomi oraz rodzina dziwili się, co może łączyć dwie kobiety, które dzieli pięćdziesiąt lat? Jedna, która dopiero co wchodzi w życie; druga, której nie zostało zbyt wiele czasu. A jednak miałyśmy mnóstwo wspólnych tematów i jak się okazało - wiek wcale nie stanął nam na przeszkodzie.

Przyjaciółka, przyszywana babcia, dobry, kochany, ciepły i mądry człowiek. Uwielbiała czytać książki. Bez okularów. Rozwiązywała krzyżówki. Bardzo o siebie dbała. Regularnie jeździła "do miasta" do fryzjera podciąć włosy i zrobić trwałą. W jej pokoju na półeczce pod lustrem stał zawsze krem do twarzy, dezodorant i pomadka do ust. Schorowana, kilkanaście razy hospitalizowana, nie traciła poczucia humoru. Uciekała śmierci. Walczyła.

Ponad siedem lat temu towarzyszyłam jej w ostatniej drodze. Było mi bardzo trudno wyobrazić sobie, że już nigdy jej nie uściskam, nie zjem najlepszych na świecie podsmażanych ruskich pierogów, nie zobaczę jej figlarnie uśmiechniętych oczu i w odpowiedzi na moje pytanie: "jak się pani czuje?" nie usłyszę zawsze tej samej riposty: "po japońsku - jako tako". Taką ją zapamiętałam i taką noszę w sercu.