Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 22 stycznia 2013

914. O uśmiechach

Przymusowy areszt niedzielny przeciągnął się na poniedziałek - oczywiście za sprawą dwuosobowego Wysokiego Sądu. Dla przysłowiowego świętego spokoju wolałam się z żadnym z jego członków nie kłócić. Ale nogami przebierałam jak widziałam padający śnieg za oknem, a w duchu uśmiechałam się do siebie na jego widok.

Wieczorem, a właściwie już w nocy, Mąż - słysząc mój postępujący w głąb kaszel - zarządził, że rano jedziemy do lekarza. Tere fere. Doktora Tomasza zaplanowałam sobie na środę, więc nie będzie mi Dyrektor Wykonawczy mącił. Nie po to czekałam ponad rok na spotkanie ze swoją terapeutką, żeby je na kilka godzin przed odwoływać.

Uparta jestem jak koza (nomen omen Koziorożec), żeby nie powiedzieć, że jak osioł, ale niech będzie rodzaj żeński. Kaszel poczeka jeszcze jeden dzień, bo i tak znając życie, dostanie mu się antybiotyk. Postawiłam na swoim, lecz przezornie zadzwoniłam do przychodni, żeby się upewnić, iż mój ulubiony lekarz zjawi się jutro w gabinecie. Zaklepałam, zarezerwowałam i pogawędziłam z rejestratorką. Potem nareszcie wyszłam z domu.

Idę i oczom nie wierzę. Zza szyby (szczególnie na czwartym piętrze) tak pięknie nie było. Śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu. Po kostki, a czasem i po kolana. Dla mnie bomba! Taką zimę to rozumiem! Coś, co Karioka lubi najbardziej! Idę i się śmieję. Białe płatki prószą aż miło, a mnie uśmiech z twarzy nie schodzi. Powtarzam się, ale kocham zimę - właśnie tak, jak się prezentuje obecnie. Od razu mi się polepszyło i ani razu nie zakasłałam dopóki nie wróciłam do domu, a trochę mnie nie było.

Czekałam w poczekalni w ośrodku i czułam się jak przed ważną klasówką albo egzaminem. Na kartce miałam ściągawkę, ale w sumie i tak z niej nie skorzystałam po wejściu do gabinetu. Spontanicznie poszło. W żaden sposób nie da się streścić roku życia w trzy kwadranse sesji, szczególnie jeśli dotyczy on emocji, tak więc za tydzień mam drugie spotkanie z terapeutką. I na tym raczej zakończymy.

Dałam radę przez tamtych kilkanaście miesięcy. Sama, bez fachowej pomocy z zewnątrz. Siłę czerpałam ze swoich bogatych zasobów, o których istnieniu wtedy jeszcze nie miałam pojęcia. I choć ani świat dookoła, ani ludzie, ani warunki zewnętrzne nie uległy zmianie, transformacja dokonała się we mnie samej i w moim postrzeganiu otaczającej mnie rzeczywistości. Inaczej patrzę, inaczej odczuwam, inaczej doświadczam, inaczej reaguję.

Terapia nie jest mi już potrzebna, a popadanie w nastroje depresyjne może być moim "urokiem i urodą", jak to zgrabnie ujęła terapeutka. Powodów do obaw o prawdziwą depresję (z psychologicznego punktu widzenia) mieć nie powinnam, więc moje przekomarzanie się z doktorem Tomaszem było ze wszech miar słuszne i wskazane.

Z  powrotem brnęłam w jakże cudnym śniegu z przystanku do domu. Idąc, nie wiedzieć czemu, myślałam o pewnej znajomej lekarce psychiatrze, która dziewięć lat temu skierowała mnie do swojej koleżanki po fachu kiedy potrzebowałam pomocy i leków. Nie minęła nawet minuta. Weszłam do sklepu po wędlinę, a tam kto stoi? Tak, ona we własnej osobie. I jak tu się nie uśmiechać do swoich myśli, skoro za moment stają się rzeczywistością? Symbolicznie zamknął się jakiś cykl - początku i końca.

Teraz sobie siedzę i trawię słowa i zdania. Zarówno te, które sama wypowiedziałam głośno, jak i te, które usłyszałam od siły fachowej. Jak coś mi się jeszcze wykluje z tego jajka, napiszę. I znowu się uśmiecham. Taki dzień.