Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 22 stycznia 2013

915. Pisklęta

Wylęgły się. I może niekoniecznie stuprocentowo moje własne, ale równie ważne - dla innych. Siedząc w ośrodku i oczekując na spotkanie (zawsze jestem grubo przed czasem), jak i tuż po nim (nie lubię od razu wychodzić), zaobserwowałam dwie sytuacje.

Rodzice z nastoletnią córką. Przyszli po raz pierwszy. Głośno rozmawiali, usiedli obok mnie. Nastolatka (wiek trudno określić, bo mocno wymalowana, ale na pewno nie mogła być pełnoletnia) z gatunku cwaniar z drwiącym uśmiechem na ustach. I lekceważącym stosunkiem do matki oraz ojca. Robiąca dużo zamieszania i hałasu wokół siebie. Sprawiała wrażenie jakby chciała, żeby wszyscy oczekujący zwrócili na nią uwagę. Cel osiągnęła - faktycznie, nie dało się jej nie widzieć i nie słyszeć. Chodziła w tę i z powrotem. Telefonicznie umawiała się ze swoim chłopakiem, mimo wyraźnych i werbalnych sygnałów ze strony obojga rodziców, że ma szlaban na wyjścia z domu. Nic sobie nie robiła z tych słów. Starzy swoje, ona swoje. Za kilka minut przyszedł po nich terapeuta. Podążyli za nim.

Rodzice z nastoletnim synem. Oni stali. On siedział. Wyrośnięty, szczupły. Wiek? Na pewno przed osiemnastką. Naburmuszony, ze skrzyżowanymi nogami i takimi samymi dłońmi wciśniętymi pod pachy. W zapiętej kurtce. Jakby chciał stamtąd uciec. Jakby został doprowadzony siłą. Zacięty i zamknięty w sobie. Matka w pewnym momencie powiedziała do niego: "uśmiechnij się". Obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem i ze złością odpysknął: "nie!" Czekali na terapeutę, który miał po nich przyjść. Musiałam już wyjść, żeby zdążyć na autobus.

Dwa obrazki, które widziałam w odstępie jednej godziny. Widziałam tych ludzi po raz pierwszy w życiu. Może i ostatni. Tego nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego trafili do ośrodka i kto za tym stoi. Ze stuprocentową pewnością inicjatywa nie należała ani do dziewczyny, ani do chłopaka. Tak czułam. Decyzja rodziców? Sugestia szkolnego pedagoga? A może psychologa z poradni? Powody mogą być różne. I tak naprawdę nie o nie chodzi.

Patrzyłam na tamtą dwójkę. Uśmiechałam się do nich. Oni tego nie widzieli. Zbyt skoncentrowani i zajęci sobą. W obojgu zobaczyłam pisklęta, które dopiero co wykluły się z jajek. Brzydkie, nieopierzone, nieporadne. Dzięki czyjemuś zaangażowaniu i dojrzeniu ich problemów trafili pod właściwe skrzydła. Jeśli zechcą współpracować, mogą rozwinąć swoje. Mogą stanąć na własnych nogach i w pełnym upierzeniu samodzielnie latać. Odrzucając cwaniactwo i butę, hardość i pogardę. Bo tak naprawdę w środku oboje są wrażliwi i potrzebują miłości. Jednak zanim to zrozumieją, upłynie trochę czasu. Zderzą się i poboksują z różnymi emocjami: złością, żalem, krzywdą, smutkiem. Pokrzyczą, poobrażają się, poużalają, popłaczą. A potem na ich ustach zagości uśmiech - ten prawdziwy, szczery, płynący z wnętrza. Chciałabym ich wtedy zobaczyć raz jeszcze. I uśmiechnąć się do nich ponownie.

Wiem co mówię - kiedyś byłam podobnym pisklęciem...